Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Nie czuła księżna zwycznajnej niespokojności na ukazaniem się zbrodniarza, bo cnota wzniosła ją tak wysoko nad podłe nieśmiertelnych zamachy, że nią uszlachetnione serce już bojaźni nie znało.
Grzecznym ukłonem przywitał ją rycerz z Wilderthalu i nim przemówił, długo wlepiał wzrok posępny w piękność, którą niezadługo zimna śmierć w swoje miała okuć więzy; lecz, różny od innych ludzi, nie uczuł żadnej zgryzoty sumienia, owszem na widok nadludzkiej urody, tem większą pałał żądzą jej zgładzenia, bo jemu przeznaczoną nie była. Z niewymowną więc radością tak zaczął:
— Pani, twój mąż, a mój pan i książe, kazał ci oznajmić, że dla dogodzenia twoim chęciom złożył oręż i pokój zawarł; dziś jeszcze sproszeni na biesiadę dawni jego niezrzyjaciele przybędą do zamku, prosi cię byś przyjęła z należną okazałością księcia Mieczysława i innych panów, pomiędzy któremi i twój ojciec będzie. Sam zaś Zbigniew, nagłą wstrzymany słabością, spodziewa się, że go w tej okoliczności zastąpisz; może przy końcu biesiady, do której już wszystko sporządziłem, książe się ukaże, dla przywitania miłych gości.
— Powiedz księciu, — odparła Hanna, przewidując jakieś nieszczęście, — że jego rozkazy świętemi są dla mnie.
Chciał Mestwin jeszcze coś dodać, ale księżna drzwi mu wskazała i musiał odejść; ostatni jego wzrok przepowiadał zagubę.
— Zrozumiała go Hanna, i mocniejsze na względy ludzkie jej serce zwróciło ku Niebu, ku pierwszej ojczyźnie, którą niezadługo oglądać miała.