Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/277

Ta strona została przepisana.

spokojnie spoglądał na umierającą przy nim i nieznaną już córkę.
Na domiar nieszczęścia, o uszy konającej Hanny, obiły się słowa Zbigniewa. Nieszczęśliwa, widziała jeszcze osłabionym wzrokiem męża zapamiętałość i u brzegu wiecznego rozstania, nie mogła odpowiedzieć na zarzuty bardziej serce rozdzierające, niż sama trucizna. Czasami tylko, kiedy ból się zmniejszał, by zaraz potem srożej udręczać, zwracała oczy na męża, ale nigdy nie mogła spotkać wejrzenia Zbigniewa. Jedyna ta pociecha wydarta ostatnim jej chwilom, nierównie okropniejszemi je czyniła, nareszcie zebrawszy ostatek mocy, wzywała w myśli Boga, nie dla siebie, ale dla Zbigniewa, dla ojca. Mieczysław rzucał się obok niej i pianą okryty, to czołgał się na podłodze, to bezsilną ręką starał się miecza dobyć, by się zemścić tak srogiego i zdradzieckiego zgonu.
Przystąpił do niego z założonemi na piersiach rękoma syn Władysława, i z wściekłym uniesieniem wpatrywał się w rysy wroga zeszpecone boleścią. Za nim stojący rycerz z Wilderthalu zatapiał przenikający wzrok w twarz księżny, na której cała moc trucizny nie zdołała jeszcze zatrzeć ostatku piękności. Każde poruszenie nieszczęśliwej, każdy znak cierpienia, każdy postęp śmierci zwycięsko walczącej z życiem, stawał się nową uciechą dla okrutnego Mestwina, a jeśli kiedy zachmurzyło się jego czoło, to z bojaźni, by za prędko nie ustały boleści, szarpiące poświęconą na zgubę ofiarę.
Nareszcie, wrodzone uczucie ludzkości przemogło w Zbigniewie nad żądzą zemsty i pomimowolnie cofnął się o kilka kroków od Mieczysława, który nie mogąc mówić, jeszcze śmiałym wzrokiem wytrzymywał posępne nieprzyjaciela wejrzenia. Ramiona syna Władysława opadły i dreszcz lodowaty wstrząsł silnem ciałem, ale w tej samej chwili uczuł usta z tyłu będącej osoby przyciśnięte do własnej ręki. Przejęty trwogą