Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/288

Ta strona została przepisana.

Tu przerwał mu odgłos zbrojnej stopy, zbliżającej się powolnemi krokami do drzwi komnaty.
— Cóż to za sokół tak późno przylatujący? — zawołał pan Moskorzewa.
Ledwo tych słów domówił, aliści otworzyły się podwoje i ukazał się mąż wysokiego wzrostu, w zupełnej zbroi i z spuszczoną przyłbicą. Wszystkie jego poruszenia, chód, postawa, nadzwyczajną powagę i godność wydawały. Podniósł śmiało głowę, jak gdyby pogardzał otającymi, i nie powitawszy żadnego z nich, dobrze znajomy drogi, zbliżył się do drugich drzwi i zniknął w długim kurytarzu, wiodącym do komnaty króla Władysława.
Rzucili się za nim Wolimir i Sieciech, ale skinął tylko ręką rycerz, a kiedy posuwali się dalej, stanął i założył ręce na piersi.
— Jak się zowiesz? kto jesteś? — krzyknął Sieciech. — Tu króla mieszkanie.
— A więc dobrze, — odparł nieznajomy — bo właśnie chcę się z królem widzieć.
Po tych słowach podwoił kroków rycerz, otworzył drzwi komnaty Władysława i przymknął je za sobą.
Wolimir już miecza dobywał, sądząc, że to może jaki morderca, ale Sieciech go wstrzymał.
— Wracajmy, głos jego poznałem.
Król polski siedział w szerokiem krześle, a jeden z jego dworzan w bogatym ubiorze odmawiał mu litanie, stojąc o kilka kroków, kiedy wszedł mąż zbrojny. Ten widok przeraził monarchę, ale rycerz odkrył przyłbicę, a Władysław rozciągnął ramiona i ścisnął niemi ukochanego syna.
— Dobrześ zrobił, Zbigniewie, żeś sobie ojca przypomniał. Dobrześ zrobił, żeś zawarł pokój, żeś zaprosił Mieczysława do siebie, piękne tam musiałeś wyprawiać gody, zaiste szkoda, że mi wiek nie dozwolił dzielić waszej radości. Dobrześ zrobił synu, a dzięki ci Boże! niechże cię pobłogosławię mój synu.