Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/304

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXX.
Skąd przychodzisz tak nierano?
Kto jesteś? jakie twe miano?
Kiedy się tobie przypatruję z blizka,
Zdaje się, że cię kiedyś widziałem. —
Dziady.

Musimy teraz przenieść czytelników naszych daleko od Płocka, do jednej z okolic Pomorza, oświeconej w tej chwili zachodzącego słońca promieńmi. Dzikość największa panowała wówczas w tej krainie, nieuprawne pola leżały odłogiem, a pokrzywy, chwasty i ciernie rosły, gdzieby kłosy mogły w złotych płynąć przed wietrzykiem falach. Zbliżający się wieczór, jeszcze posępniejszą barwę nadawał przedmiotom. Wzgórza to zniżającym się, to podnoszącym wieńcem otaczały liczne jeziora, których wzdęte silnym wiatrem wody wydawały się zdala przy purpurowym blasku słońca niezliczonemi falami z płomienia. Lasy już jesienną przyodziane szatą, zarastały wielką część przestrzeni. Zblizka można było rozeznać zielone liście pomieszane z żółtemi i czerwonemi. Dalej zaczynały się stapiać z sobą te kolory, a wzrok sięgający aż do ostatku widnokręgu, postrzegał już tylko szare ogromy, zdające się olbrzymiem pasmem łączyć ziemię z czystym niebios błękitem.
Jedyny ślad pracy ludzkiej w tej dzikiej puszczy, była droga często wijącemi się roślinami zarosła, lub ogromnemi kamieńmi zawalona, i niekiedy w ciasną przechodząca ścieżkę, kręciła się ona ponad wodami, ustawała u stóp wzgórzów, gdzie kilka tylko śladów ciężkich wozów pozostawało, lecz z — drugiej strony znów ukazywała się szeroka i dobrze odznaczona, by trochę dalej zniknąć pośród zarośli i kamieni różnego rodzaju i wielkości Właśnie w jednem z miejsc, gdzie trudną była do rozeznania, ostatnie promienie słońca oświecały młodego rycerza, siedzącego na koniu,