igrały z jej falami, zachowywała jednak smętną barwę, od której nadano jej imię; płaczące brzozy nad brzegiem i dęby stuletnie rosły w ulice, jak gdyby przez sztukę wytknięte, a dalej ciemny bór pozostałą część równiny zalegał, kilka chat rozsypanych u stóp skały zamek dźwigającej, służyło za stajnie dla koni księcia, nie mogących dojść do wzniosłego mieszkania pana.
Noc pokrywająca okolicę, księżyc błyszczący na Niebie, ogień z wieży wybuchający, jak gdyby drugi księżyc na ziemi, i samotność otaczająca dokoła, wystawiały obraz okropnej dzikości, a zarazem uderzające oczy Henryka najczarniejszemi zajętego myśli, wprawiały go w pewien rodzaj szału.
Przeniesiony z ludnej krainy do samotnej puszczy, wyrwany tak nagle z rąk miłości i rzucony w objęcia zemsty, nie miał jeszcze czasu do uśmierzenia burzliwych uczuć, a teraz namiętne uniesienie nim owładło. Zdawało się, jak gdyby okropne tych miejsc odległych przyrodzenie w zgodzie było z jego sercem, i wystawiał sobie, że widzi krew Mestwina płynącą, jak strumień wezbrany po skale. Ognie zapalone w zamku wydały mu się płomieniami piekła i, wyciągał ramiona, by jak anioł śmierci wzlecieć nad poziom, dolecieć ofiary i życie jej przeciąć.
Wkrótce jednak żarty Krystyna wyrwały go z tego dumania, i wsiadłszy na konia, znów zaczął dalej postępować. Niezadługo u stóp skały stanęli.
— Zostaw konia w tej chacie — rzekł Krystyn.
Henryk zaprowadził zmęczonego rumaka, a za rozkazem towarzysza przyjął go do swojej stajni mieszkaniec chaty, a potem oba zebrawszy siły, zaczęli wązką i węzłowatą drogą wdzierać się na skałę. Po wielu trudach stanęli u bram rozległego zamku, strażnik je otworzył, usłyszawszy głos Krystyna z Mortoga, a za nim wszedł Henryk z Kaniowa.
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/309
Ta strona została przepisana.