Zbigniew skoczył w milczeniu na łódkę, a Mestwin poszedł za jego przykładem.
— Książe i panie mój, — zawołał — czyżby nie lepiej było wziąć z sobą kilku zbrojnych?
— Nie potrzebujemy — odparł uroczyście Zbigniew — innego świadka jak Nieba... Odbijaj.
Odbił rycerz od brzegu, a łódka pędzona wiatrem szybko przerzynała wody. Dzielnie popychał ją wiosłem Mestwin, a złote jesiennego słońca promienie odbijały się w każdej kropli wzlatującej w powietrze, czarne fale konając u boków statku, w białą zamieniały się pianę, i daleko za niemi pierwszy brzeg się oddalał, kiedy przeciwny coraz się zbliżał, nareszcie dopłynęli, a książe wyszedł na ziemię i Mestwin za nim.
Gęstym był las, przez który się przedzierali, krzewy i wysokie trawy utrudniały drogę, wzniosłe sosny, płaczące brzozy, żałobne świerki i ogromne dęby, plątającemi się gałęźmi wydzierały oku błękit niebios gdzieniegdzie tylko przebijający. Za zbliżeniem się kroków ludzkich odlatywały sojki, kruki opuszczały gniazda, a sęp żarłoczny z żalem odstępował gałęzi, z której zdobycz upatrywał.
— Jakiż cel naszej wyprawy? — zapytał Mestwin — jeśli łowy, tośmy o małej rzeczy tylko zapomnieli: o łukach i strzałach.
— Poznasz ten cel niezadługo — odpowiedział Zbigniew, i szedł dalej z zadziwionym rycerzem. Doszli nareszcie miejsca, w którym rozstępowały się drzewa, i gdzie nizka trawa z żywszą rosła zielonością przy drobnym sączącym się wśród kamieni i leśnych kwiatów strumyku, Tu zatrzymał się książe, i dobywając wszystkich sił, zawołał:
— Mestwinie, ziemia choć tak rozległa, nie potrafi nas dwóch razem objąć. Jeden poledz musi. Znam twoje zbrodnie, Ulrych wszystko wyznał przy śmierci, broń się, szatanie.
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/319
Ta strona została przepisana.