do piersi i milczącym ukłonem żegnając księcia, odwrócił konia, dopłynął brzegu i puszczając wodze dzielnemu rumakowi, skierował go ku rodzinnej ziemi i zniknął.
Upływały godziny a zbrodniarz nie mógł umrzeć. Leżał na ziemi otoczony krwi strumieńmi, spiekłe pragnienie gardło mu rozdzierało, słyszał szmer blizkiego strumyka, widział przesuwające się wody przed sobą, a nie mógł do nich się doczołgać. Z początku jaśniejące słońce w połowie niebios, biło mu w oczy nieznośnym blaskiem, a nie mógł oczu zamknąć ni odwrócić i przeklinał słońce.
Opanowało go odrętwienie, krew powolniej z szerokiej rany płynąć zaczęła i przez wiele chwil nie nie czuł, lecz znów potem za zbliżeniem się wyrocznej godziny, cierpienia się ponowiły i przytomność, najsroższe dla niego cierpienie wróciła.
Przebiegł wśród boleści śmierci towarzyszących, życia całego liczne wypadki, a nie przypomniał sobie żadnego czynu, żadnego słowa, żadnej myśli, coby go obronić mogła przed sądem Boga. Spojrzał w górę, a słońce opuściło wzniosły tron niebios i zstąpiło za wysokie drzewa, oblewając je czerwonawą zachodu jasnością. Gromadziły się nad jego głową orszaki żałobnych ptaków, z początku w odległych przestrzeniach błękitu krążące, lecz potem zlatując coraz niżej, czarnym opasywały go wieńcem i pomieszanemi głosami, zapowiadały blizkość ostatniej chwili.
Ryk dzikich zwierząt grzmiał ze wszystkich stron lasu, i zdawało się umierającemu, że widzi ich płomieniste oczy spoglądające nań z pomiędzy zielonych i żółtawych liści.
Chłód jesiennego wieczora dolegał rozdartej piersi, i krew sącząca się z niej, kroplami ścinała się na mroźnym wietrze. Nareszcie stanęło słońce na granicy widnokręgu, i Mestwin żałował słońca, przedmioty zmieszały się przed jego wzrokiem, coraz bardziej kraka-
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/322
Ta strona została przepisana.