Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/60

Ta strona została przepisana.

zbliży ten, który śmie mnie wzywać: nareszcie obrócił się do ojca.
— Najjaśniejszy panie, oddalam się stąd, bo wszędzie widzę wrogów. Czekam na nich na murach mego zamku. Tam zobaczymy, komu Bóg przeznaczył zwycięstwo. Mieczysławie, tam ze mną będziesz mógł się spróbować. Wszeborze, nie masz po co wychodzić, bom przysiągł, że nigdy się ciebie nie dotknę, chyba że chcesz widzieć szlachetny zgon narzeczonego kiedyś twojej córki. Żegnam was panowie i rycerze. Kto się chce ze mną rozmówić, niech się pierwiej w dobrą zbroję i miecz niezłomny opatrzy. — To mówiąc, szedł Zbigniew po stopniach do tronu prowadzących na szeroką salę.
— On ją uwiódł, on ją hańbą okrył — zawołał Wszebor.
— Zatrzymajcie go! — krzyknął Mieczysław, darmo usiłujący opuścić rękę królewską.
— Śmierć Zbigniewowi!
— Długie życie księciu Zbigniewowi!
— Nie puszczajcie go!
— Kto go zatrzyma, mnie z tego zda sprawę! — wołało rycerstwo na dwa podzielone stronnictwa.
Poszedł syn Władysława dowolnym krokiem wśród dwóch rzędów rozstępujących się przed nim panów i szlachty.
Miecze dobyte, podniesione sztylety, zatrzymywały się w powietrzu za zbliżeniem się jego. Nikt nie śmiał przystąpić, wszyscy zdziwieni bohaterską męża postawą w osłupieniu stali, a Zbigniew bez pośpiechu z powagą przybliżał się do drzwi sali, odpowiadając na krzyki to przyjaznym, to pogardliwym uśmiechem. Mając wychodzić, obrócił się raz jeszcze i ujrzał przy sobie pana z Gulczewa.
— Najjaśniejszy książe, w trudnem jesteś położeniu, wszyscy moi ludzie do ciebie należą jeśli za poniesione koszta odstąpisz mi zamek w...