Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/67

Ta strona została przepisana.

był turkot wozów obładowanych żywnością, które przez Mestwina sprowadzone z miasta, gromadziły się przed spichrzem i piwnicami księcia, ale wkrótce i ten łoskot się uciszył.
Namioty zaczynały już mieszać się w zmroku, chorągwie i znaki na nich zatknięte w różnobarwnych powiewały fałdach, nad wszystkiemi wznosił się sztandar Mieczysława z książęcą koroną, niżej trochę widziano znany topór Sieciecha. Krzyki i gwar żołnierzy niesiony na skrzydłach zrywającej się burzy dochodził do uszu Zbigniewa, jak gdyby wzywanie do boju. Co chwila przesuwały się na równinie trudne już do rozeznania to męże, to konie, tam błyszczała kopia przy obozowem ognisku, to znów stalowa migała się tarcza. Wodzowie dawali rozkazy do jutrzejszej walki, i powoli jeden za drugim do swego wchodził namiotu, a podczas tego giermkowie siedząc na murawie czyścili przy ogniu zbroje i oręże swoich panów; można było uważać, jak stopniowo strudzeni schylając głowy na piersi, z początku chcieli walczyć ze snem na powiekach ciężącym, po chwili znów zabierali się do pracy, ale zwolna z ich ręki wypadał świetny hełm lub ciężki pałasz, patrzyli jeszcze przez niejakiś czas niewzruszeni na broń leżącą, a potem sami przy niej rozciągnięci na ziemi, zapominali o bojach i powinności; niektórzy jednak nie opuszczając swojej roboty, układali w porządku rycerzy swoich zbroje. Przy końcu zaś obozu, przy każdym wodza namiocie stały czujne czaty, a krzyk przeciągły, którym dowodzili pilności, jeden już teraz przerywał milczenie.
Ten krzyk mieszał się do świstu coraz bardziej wzrastającego wichru. Czarne chmury pozazdrościły ziemi srebrzystego światła księżyca i zasępiły Niebo. Smutna i zbrodni sprzyjająca ciemność pochłonęła cały obóz. Gasnące tylko ogniska, czasem za przelatującym wiatrem, znów w czerwonawych płomieniach