Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/77

Ta strona została przepisana.

— Boli mnie — rzekł podnosząc głowę Wszebor, głosem głębokiego smutku, — że dla mojej córki tylu synów jednej ojczyzny wałczyć będzie, że tylu poczciwych ludzi krew popłynie. Dopóki mogłem, starałem się uniknąć wojny domowej, ale świadczę się Bogiem, że okoliczności zmusiły mnie do wzniesienia oręża na syna mego króla, do przynaglenia mego monarchy, żeby oddając mi sprawiedliwość, najświętsze, najmilsze wyrugował ze serca uczucia. Nie możecie pojąć, jak to mnie martwi. Spędziwszy długie lata w usłudze ojczyzny, nauczyłem się walczyć z Rusinem, to z dzikim Prusakiem, to z nieuległym Czechem, ale trudno mi teraz przychodzi osłabłemu i steranemu pracą i wiekiem, dobywać miecza na Polaków i braci. Wolałbym upadek domu mego, zniszczenie majątków, śmierć samą. Ale córki opuścić nie mogę; sława jej droższą mi jest nad wszystko. Trzeba się potykać z nimi, ale matki i siostry moich przeciwników, na moim grobie łzy nie uronią, owszem będą miały prawo powiedzieć, on zabił swoich braci.
— Nie troszcz się o to, panie Ciechanowa — krzyknął Sieciech — owszem lepiej kiedy czasem wojsko sobie wojnę przypomni, bo w ciągłej spokojności drętwieje i, staje się podobnem do sokoła, któremu strzelec zadługo oczy kapturem zakrywa. Wierz mi, takie cząstkowe walki przynoszą pewną korzyść dla kraju, żołnierze, szlachta, rycerze, nawykają do miecza, i sposobniejszymi się stają, do odparcia zewnętrznych nieprzyjaciół, a potem szczerze ci wyznam, żem niezmiernie rad tej wojnie, czyli raczej temu oblężeniu, bo już moi ludzie gnuśnieć zaczynali. Teraz mają co robić, i daj Boże ci zato zdrowie, panie Ciechanowa — dodał Sieciech z uśmiechem, ściskając rękę smutnego starca. — Jaroszu z Kalinowy! — Po chwili zawołał do człowieka wysokiego wzrostu i twarzy napiętnowanej szczerości wyrazem, stojącego przed szeregami — kiedy zaczniemy oblężenie, pamiętaj zawsze