Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się — zawołał Mieczysław litując się nad starcem — że nie można tego wymagać od podskarbnika mego stryja i króla, kiedy chory, osłabły, znużony...
— Choćby z łoża śmierci — krzyknął Sieciech — prawy rycerz powstać powinien, kiedy go król lub przyjaciele wzywają. Więc naprzód, Skarbimirze, dzielnie się potykaj, bo jeśli mi zechcesz uciekać — dodał pocichu, schylając się do ucha człowieka, którym pogardzał — sam ci pierwszy tym toporem głowę rozwalę. Jaroszu, stawaj na czele swojego oddziału. Wszeborze, wypada ci się oddalić do swoich ludzi Książe Mieczysław niech będzie łaskaw to samo uczynić, Pan Gulczewa i Kościelca i kościoła tam wystawionego, z nami zostanie.
— Ale jakiż to hufiec do nas się zbliża od strony miasta — zawołał Mieczysław, który sokolim wzrokiem dostrzegł zdaleka na polu błyskanie: stali i tuman kurzu.
— Może przyjaciele, może nieprzyjaciele — odpowiedział spokojnie Sieciech. — Na wszelki przypadek, stójcie w pogotowiu żołnierze, dobądźcie mieczy z pochew, strzał z kołczanów. Zdaje mi się, że niewielki orszak. Niech mi tylko kto powie, kto to jest — zawołał głośniej — czy nikt lepszych oczu nie ma od nas?
— Może król — rzekł Wszebor — przybywa przerywać boje.
— Do szatana z taką myślą — krzyknął wojewoda. — Gdybym był tego pewny, natychmiast szturm bym rozpoczął.
— To biskup Stefan! — zawołał młodzieniec w lekkiej zbroi i świetnym hełmie.
— Mylisz się, Henryku — przerwał książe Mieczysław.
— Książe i panie mój, jakem wierny tobie, tak prawdą jest, że biskup płocki do nas się zbliża, wi-