nierzy Zbigniewa, lub topór Sieciecha, gdyż wiedział, że wojewoda krakowski zwykł był podobnych dotrzymywać obietnic.
Tymczasem przybył Stefan i zsiadłszy z konia z przynależną powagą, zbliżył się do wodzów, kiedy jego rycerze witali się ze znajomymi i przyjaciołmi.
— Przewielebny Biskupie! — zabrał głos przed wszystkiemi Sieciech — opuściłeś spokojne przybytki Pańskie dla przeniesienia się na pole, które wkrótce krew ludzka obleje; zapewnie chcesz nam dać święte twoje błogosławieństwo przed bitwą.
— Jeśli do niej przyjdzie — odpowiedział sędziwy kapłan — nie omieszkam tego uczynić. Ale teraz posłuchajcie mnie uważnie...
— Może chcesz nam zabronić sprawiedliwej zemsty — przerwał Mieczysław, uniesiony obrazem uwięzionej Hanny — ale choćby cię wszyscy usłuchali, jeden tu zostanę, i będę walczył, dopóki siebie i wroga pod gruzami tego zamku nie zagrzebię.
— Synu Bolesława — rzekł Stefan — wstrzymaj gwałtowność, która twego ojca zgubiła, i posłuchaj słów człowieka, którego obowiązkiem jest przywracać pokój i dzikie łagodzić zapędy. Słuchajcie mnie wszyscy, bo wszystko co wam ogłoszę, zgadza się z przepisami Boga, kościoła i cnoty.
Po tych słowach zamilkł na chwilę Stefan i przywitał się z każdym wodzem.
— Czyby nie lepiej było pójść do jakiego namiotu, niż tu przed wszystkimi się wynurzać — rzekł Skarbimir.
— Wszyscy mogą słyszeć moje słowa — odparł Biskup — bo nic złego w nich się nie mieści; na cóż dla niewinnej narady udawać się do namiotu, kiedy jak najprędzej nam ją odbyć potrzeba? alboż — dodał z uśmiechem — nie jesteśmy pod szerokim namiotem, rękami Stwórcy rozbitym; a to świetne słońce czyż nie weselsze myśli pokoju i szczęścia w nasze wlewa
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/82
Ta strona została przepisana.