Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/94

Ta strona została przepisana.

cuję ci w nagrodę przebaczenie ludzi na ziemi i przebaczenie Boga w niebiosach.
— Cóż dalej, Biskupie płocki? Bo może jeszcze nie koniec — zawołał Zbigniew. — Może co jeszcze masz dodać.
— Nic więcej, tylko żebyś kazał zdjąć okowy z rąk tego młodzieńca, który sprawiedliwie broniąc swojego życia, schwytany został przez twoich ludzi, spólników twych zbrodni.
Tak przemawiał Stefan, otoczony wrogami, jak gdyby tysiące mieczów wzniesionych było na poparcie słów jego.
— Kiedy taka twoja wola, zatrudnimy się tą sprawą, bo, na Boga, — zawołał Zbigniew: — nic więcej dla ciebie uczynić nie możemy. Wystąp młodzieńcze. Niedługo cię tu zatrzymamy z wymierzeniem sprawiedliwości... jak się zowiesz?
— Pozwolisz książe, — odparł śmiało Henryk, — że ci moje imię zataję.
— Słusznie, nie chcesz, by się rozgłosiło za prędko, żeś uległ haniebnej śmierci na szubienicy. Może odpowiesz na drugie pytanie. Kto cię przysłał?
— Nikt, i na to przysięgam w obliczu Nieba i ziemi.
— Więc już sąd nasz się skończył, i jego wyrokiem skazany jesteś na powieszenie; spojrzyj przez okno, a ujrzysz gotową nagrodę za chęć zamordowania naszego powiernika: kacie — dodał — oddaję ci tego człowieka, i niech za godzinę patrzy w ziemię, a nogami jej niej dotyka. Zapewnie, biskupie Stefanie, wyspowiadasz go przed śmiercią bo co do nas, nie myślimy ci tej pracy zadawać.
Wystąpił po tych słowach zbrojny człowiek z orszaku, otaczającego księcia, i stanął przy skazanem młodzieńcu.
— Zbigniewie — ozwał się Stefan — zważ ostatnie słowa, które do ciebie przemówię. Może jeszcze