— A... — ręką machnął.
Nie niepowodzenia go przygnębiły, ale zawód — zawód, dzięki któremu stracił nadzieję, nie straciwszy wiary. Wierzył w potrzebę naprawy trapiących ludzkość nieprawości; liczył na to, że na właściwe, celem usunięcia ich, trafił sposoby. Doświadczenie wykazało mu sposobów tych niewłaściwości i pozbawiło go nadziei dojścia do celu. Inny na jego miejscu jakośby to sobie wyperswadował: głupiecby się zaciął i na oślep brnął dalej: doktryner wykrętów by szukał i odpowiedzialność na ludzi przewrotnych i na okoliczności zwalał. Zenon Świętosławski głupcem, ani doktrynerem nie był. Wiara społeczna tą samą, co religijna weszła weń drogą i rozbudziła w nim sumienie, które nakazało mu wszystko co posiadał i czem rozporządzał w imię jej na sprawę ludową oddać, lecz nie pozwalała tym zasłaniać się wybiegiem, do którego uciekają się ludzie, co się wiarą jako narzędziem posługują: credo quia absurdum. Nie wiedział, czy to absurd: wiarę więc swoją w siebie wpędził — zamilkł i... posmutniał.
Świat stanął przed nim z napisem, co Danta przy wnijściu do piekła powitał:
„Pozbądźcie się nadziei wszelakich.“
Strona:PL Zygmunt Miłkowski - Sylwety emigracyjne.djvu/51
Ta strona została przepisana.