téż nasze doróżki się zatrzymały, wysiedliśmy i poprowadony przez żandarma z dwoma żołnierzmi z tyłu, wszedłem do dużéj sali, w któréj dwóch, czy trzech oficerów i tyluż podoficerów coś pisało.
Żandarm oddał książkę, w któréj się oprócz moich pieniędzy, jeszcze kilka papierów znajdowało, jednemu z oficerów, a ten ją z sobą zabrał i zaraz wyszedł. Po półgodzinnem oczekiwaniu zjawił się p. komendant, jenerał ***, bardzo mi się grzecznie ukłonił lecz gdy go się spytałem, jakie jest moje przeznaczenie, otrzymałem wieczną odpowiedź:
— Nieznaju!
Odprowadzono mnie następnie do doróżki i w tym samym co przedtém porządku wyjechaliśmy z cytadeli. Droga do Warszawy była fatalna, ogromne błoto i na wpół roztajały śnieg, to téż dość długo jechaliśmy na Krakowskie Przedmieście aż do komendantury placu, tam doróżki się zatrzymały, wysieliśmy i znowu żandarm naprzód, ja za nim, a za mną żołnierze udaliśmy się, jak się późniéj dowiedziałem, do plac-adutanta. Plac-adjutant był w sali do któréj mnie wprowadzono, odebrał książkę od mego przewodnika, lecz gdy ten ostatni chciał mu coś powiedzieć, zawołał:
— Charaszo, znaju, (dobrze, wiem), i kazał mnie odprowadzić do malutkiéj celki, od któréj, gdy wszedłem, drzwi na klucz zamknięto. Siedziałem tam więcéj godziny zupełnie po ciemku. Nie pojmowałem, co ta cała krętanina znaczyła, a do prawdziwéj rozpaczy doprowadziła mnie odpowiedź plac-adjutanta, który nareszcie do mnie przyszedł, na moje zapytanie, gdzie mnie wywiozą:
— Nieznaju.
— Ależ na miłość Boską, któż będzie wiedział, co chcecie ze mną zrobić?
— Komendant placu.
Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/009
Ta strona została skorygowana.