wałem swobody, śmiałem się sam do siebie, wstawałem, chodziłem po pokoju, próbowałem, czy drzwi są otwarte, znów się kładłem, wciskałem głowę w poduszkę, aby usnąć, ale gdzież tam, ani rady, znowu wstawałem, tańcowałem, rozmawiałem sam z sobą. — Jesteś wolny! — Czy ty to zrozumiesz? — Jesteś wolny! Nie mógłem wytrzymać w pokoju. Ubrałem się starannie. Kazałem dać sobie śniadanie, bo już było koło godz. 1 i zawołać sanki.
Dowiedziałem się już w Wołogdzie, że jedna z naszych zacnych Polek pani S. była zasłaną do Solwyczegodska, słyszałem ja coś o niéj już w Warszawie, pierwsza zatém moja wizyta jéj się należała. Pan R. źle mi mówił o niej i o całem kółku, które ona zaszczycała swoją przychylnością. To jego gadanie nie tylko nie zmieniło mego postanowienia, ale owszém, zaciekawiło moją wyobraźnią, ile że p. R. nie bardzo wierzyłem: kto wszystkich potępia, to. jak mi się zdawało, potępia siebie samego.
Krok mój był nie polityczny, wiedziałem to, trzeba było kilka dni przesiedzieć w domu i zaciekawić sobą wszystkich; ale cóż było robić, mnie tak było pilno do ludzi, tak tęskno za niemi, tak pragnąłem ich głosu, ich uściśnienia dłoni, tak chciałem dowiedzieć się o warunkach życia, że rozwagą musiała ustąpić wymaganiom serca. Chęć użycia wolności przemogła wszystko.
Panią S. zastałem w domu w licznęm dość otoczeniu; jakem się późniéj dowiedział, zeszła się do niéj część wygańców, żeby się dowiedzieć, kogo to przywieziono. Dla Kółka polskiego było