zyki; ba, i tak długoby nie czekali, zarazby mu się dostało.
Wkrótce po dziewiątéj rozeszło się całe towarzystwo; zwykle w takich razach odprowadzaliśmy całą gromadą kochanego proboszcza do jego pomieszkania; on bo rano bardzo wstać musiał, by odmówić swoje pacierze, ile że przez cały dzień nie zostawiliśmy mu ani chwili swobodnéj.
Podczas bytności księdza Kowalewskiego prowadziliśmy ten sam tryb życia; były, co prawda, zmiany w dekoracyi, ale treść zostawała zawsze ta sama. Nadeszła nakoniec chwila jego odjazdu, żegnaliśmy go najczuléj, zawsze wyrazami „do widzenia“, aż w końcu to „do widzenia“ już się raz nie ziściło, i ksiądz Kowalewski więcéj do nas nie powrócił; późniéj przeniesiono go do twerskiéj gubernii, a ztamtąd jeszcze gdzieindziéj, tak żeśmy całkiém ślad jego stracili i zapewne na tym świecie więcéj się z nim nie spotkamy.
Nudno było w naszym Solwyczegodzku, a szczególniéj zimą. Towarzystwo rosyjskie nie mogło nas ani pociągnąć, ani zaspokoić. My zaś pono i sprzykrzyliśmy się jedni drugim, bo każdy wyciągnął z towarzyszy, co było można.
Było to właśnie przed samemi świętami Bożego Narodzenia, jeden z naszych wygnańcow, mieszkających na wsi, Girkont, przyjechał do miasta i jak zwykle, zatrzymał się u mnie. Zesłańcy nasi, mieszkający na wsi, mieli wiele więcéj swobody od nas, mieszkających w mieście, im dozwalano przyjeżdżać do miasta na dni kilka a nawet kilkanaście. Girkont wybrał się do miasta dla sprawunków, potrzebnych na święta. Chociaż nie szlachcic, był to człowiek wykształcony, wesoły, przyjemny w obejściu, a przytém miał jeszcze wielką zaletę,