Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Z tém wszystkiém trzeba się mieć na ostrożności, rzekłem, żeby w istocie nie chcieli nałożyć nam tych ozdób na nogi i ręce.
Wtém zajechali starszyna i pisarz. Wysoki zapiął śpiesznie torbę a oni weszli do izby.
— Żełajem zdrastwowat! Jak się panom spało? rzekł starszyna.
— Dziękujemy, odpowiedziałem, nie źle. Przytém isprawnik zrobił nam przyjemną niespodziankę; obawiając się, żeby się nam nie zdarzył jaki wypadek, szczególniéj jadąc przez lasy, przysłał nam dla eskorty dwóch policyantów.
— Wiemy, rzekł pisarz, są teraz w karczmie i piją. Ale przyjechaliśmy tu z prośbą, abyście panowie raczyli zaszezycić mnie swemi odwiedzinami. Czém chata bogata, tém rada; żona moja, licząc na to, że nie odmówicie, krząta się od północy około pieca.
— Z największą chęcią, a o któréj godzinie? zapytałem.
— Teraz już po dziesiątéj, zatém za pół godziny; o jedenastéj śniadanie będzie gotowe.
— Bardzo dobrze, stawimy się punktualnie; ale zaraz po śniadaniu będziemy musieli wracać do Solwyczegodska.
— Jak panowie będą chcieli, rzekł starszyna, powiem żeby konie były gotowe.
Oba odjechali; my téż zaczęliśmy się przysposabiać do odjazdu. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jak nam się powiedzie, w każdym razie trzeba było być w pogotowiu.
Przygotowania nasze do odjazdu nie wiele czasu zajęły, to téż na naznaczoną godzinę byliśmy u pana pisarza, Mieszkał on w tym samym domu, co starszyna, i gdzie znajdowała się kancelarya. Zastaliśmy u niego wczorajsze towarzystwo, a przyjęcie było jeszcze świetniejsze jak u starszyny. Gdy już starszyna i inni dobrze mieli