— Nie potrzebujecie się tłómaczyć, już ja wiem o wszystkiém, rzekłem, ale powiedzcie mi proszę, czy i kajdany, także urzędowo policmajster kazał wziąść policyantom.
— Jak Boga kocham, nie wiem o niczém. Jakto, te szelmy poważyli się wziąść z sobą, kajdany?
— Niech pan nie udaje; wiemy, gdzie raki zimują, jak mówi wasze przysłowie.
— Przysięgam wam na sumienie, że ja nie dałem żadnego rozkazu. Ale powiedzcie mi, gdzie podzieliście policyantów, wszak oni z wami nie wrócili?
— Bogu dzięki, odpowiedziałem, że nas uchronił od takiego towarzystwa; wróciliśmy sami.
— A co się z nimi stało?
— Mnie się zdaje, że mogliście łatwo przewidzieć; oto upili się, zaczęli lżyć starszynę i pisarza, zatém bez ceremonii wpakowali ich do kozy.
— A łotry, gałgany, damże ja im, jak powrócą.
Gdy domawiał tych słów, pokazał się we drzwiach Jakowlew, a z za niego wyglądał Prełowski, wiedzieli co ich czeka, to téż miny ich godne były politowania. Porwał się z miejsca, jak wściekły Iwan Leońtiewicz i zaczął ich lżyć najpotworniejszemi słowami; biedacy stali jak trusie, powtarzając co moment „winowat“, ale nic na swoje usprawiedliwienie powiedzieć nie mogli. Gdy się już do woli nakrzyczał, zawołał isprawnik:
— Po miesiącu do kozy, łotry, a teraz poszli won.
Ja także zbierałem się odejść, ale wprzódy poszedłem do przedpokoju, w którym zostawiłem torbę Jakowlewa z kajdanami, przyniósłem ją i oddając rzekłem:
— Przywiózłem wam instrumenciki dla nas
Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/108
Ta strona została przepisana.