były wysyłane prawie co poczta (poczta przychodziła i odchodziła z Solwyczegodska raz na tydzień), czasem zbiorowe, czasem od pojedyńczych osób. Ale, co szczególniéj isprawnika do wściekłości przyprowadzało, to że on sam musiał wszystkie te prośby czytać, bo takie były instrukcje rządowe, potém swoją pieczątką pieczętował, my zaś przykładaliśmy swoją, sami odnosiliśmy pismo na pocztę i braliśmy kwit. Żadna z takich prośb zginąć nie mogła.
Prośby te były ziarnem, któreśmy w ziemię rzucali, aby następnie plon wydało, prócz tego miał isprawnik codzienne nieprzyjemności; od czasu, jak powiedział jednemu z naszych, żeby mu się kłaniał, wszyscy zdejmowaliśmy przed nim czapki przynajmniéj o 20 kroków naprzód i zawsze z gołą głową do niego mówili, zanadto był mądry Iwan Leońtiewicz, żeby nie zmiarkować, żeśmy to przez drwinki czynili; dawniéj nazywaliśmy go Iwanem Leońtiewiczem, potém nigdy inaczéj jak, gospodin (pan) isprawnik, nie mógł się do tego przyczepić, ale jednak w Rosyi, nie mówi się nigdy do nikogo pan, bo to jest uważane za obrazę. Mój pies Durak, jakoś znienawidził isprawnika, jak tylko go gdzie spotkał, zaraz szczekał na niego; isprawnik znał mego psa i raz w towarzystwie powiedział: „jak ja nie lubię tego psa.” Od téj pory mój Durak przybrał inne nazwisko, nazywali go wszyscy „Iwan Leońtiewicz tiebie ne lubit (ciebie nie lubi)“, ale to było nazwanie trochę za długie, prawie zawsze opuszczano trzy ostatnie słowa i wołano na niego tylko Iwan Leońtiewicz.
Im więcéj dokuczaliśmy Iwanowi Leońtiewiczowi, tém on nas więcéj szykanował, co znowu wywoływało nowe prośby do ministra. Po roku, zniecierpliwiony widać p. minister, kazał przenieść Iwana Leońtiewicza z Solwyczegodska do innego
Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/110
Ta strona została przepisana.