Idziemy, zastajemy Kl. zamyślonego, jak gdyby chciał wynaleść perpetuum mobile.
— Czego ty taki zadumany?
— Właśnie chciałem rozwiązać to codzienne zadanie, zkąd dostać sześć groszy na świecę.
— To źle, widać że i u ciebie nie nie wskóramy.
— Chodźmy do Wysokiego, to przemyślny człowiek, on bez świecy być nie może.
Poszliśmy do Wysokiego już we trzech. Zastaliśmy go uważnie wpatrującego się w drzwiczki od pieca.
— Co się dzieje w piecu, że tak się w niego wpatrujesz?
— Bądźcie cicho! W moich alembikach wytapia się teraz złoto!
— Co za szczęście! za twoje złoto kupiemy sobie świec, ale to stósy świec, miliony świec — cały funt świec!
— Cicho, cicho; dowiedzcie się wziąłem dwa funty baraniny, które rzeźnik dał mi na kredyt, poobkrawałem z niéj wszystek tłuszcz i teraz go wytapiam.
Otworzył Wysoki piec, zaleciała nas woń smrodliwa baraniego łoju, ale ta woń łechtała bardzo mile w tę porę nasz organ powonienia, wyciągnął ostrożnie rynkę i w przygotowaną skorupkę, w któréj leżało kilka skręconych nitek bawełny, wylał to, co się w niéj znajdowało. Tłuszcz ledwie pokrył dno skorupki.
— Oszukał mnie szelma rzeźnik, djabelnie chudą mi sprzedał baraninę.
Już było całkiém ciemno, Wysoki zapalił improwizowaną świecę i z godzinę nam przyświecał, a gdy ostatni promyk światła już zagasł, wtedy ktoś zaintonował: „Znikły dla nas nadziei promienie“ — i resztę wieczora spędziliśmy przy świetle księżyca i odblasku śniegu.
Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/119
Ta strona została przepisana.