Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/10

Ta strona została przepisana.

szare sklepienie. Wzrok napotykał na kilka łokci przed sobą tę okrągłą ścianę, której przeniknąć nie mógł, a która wszystko zasłaniała.
Lecz Morris wiosłował odważnie i kierował czółnem bez wahania. Od czasu do czasu wśród rozstępującej się mgły, ciemna jakaś powierzchnia przedstawiała się jego oczom. Była to jedna z licznych niezamieszkałych wysp, rozsianych wśród jeziora Corrib, na największej z nich, przechowują się dotychczas, otoczone zielonym wieńcem, wspaniałe ruiny starego apactwa Ballylocyh.
Morris już od kwadransa krążył wśród otaczającej go mgły i poraz trzeci wydało mu się, iż dolatują go jakieś niezwykłe dźwięki. Przysiągłby, iż słyszy po za sobą, szmer wioseł prujących wody jeziora.
Przestał wiosłować, a głosy stały się wyraźniejsze i zbliżały się coraz bardziej, rozchodząc się na wszystkie strony, tak że po kilku minutach oczekiwania, Morris usłyszał wyraźnie ruchy wioseł tak po za sobą, jako też po prawej i po lewej stronie.
Nie widział nic. Tajemnicze łodzie musiały płynąć blizko niego, lecz mgła coraz gęstszą pokrywała go zasłoną.
Lecz nocni ci żeglarze, nie mogli zatrzymać lub zatrwożyć takiego człowieka jak Morris, spuścił też wiosła do wody i począł płynąć dalej w milczeniu.
Aczkolwiek znał dobrze wody jeziora, gęsty tuman mylił go niejednokrotnie i ujrzawszy niespodziewanie jakąś wysepkę zmienił kierunek jazdy. Lecz dziwna rzecz, w jakąkolwiek zwrócił się stronę, słyszał zawsze z pewnej odległości, ów niepojęty ruch wioseł.
Rzekłbyś, iż wszystkie czółna ze wsi, krążą tej nocy po jeziorze.
Godzina cała upłynęła zanim dotarł do drugiego brzegu jeziora. W miarę jak się do takowego zbliżał, zdawało mu się, iż czółna fantastycznych towarzyszy oddalają się i rozchodzą w różne strony.
Gdy wreszcie wylądował i mgła rozdarła swą gęstą zasłonę, począł pilnie śledzić oczyma wzdłuż brzegu. Nie dojrzał nic, tylko gdzieś w dali, tak iż własnym oczom dowierzać nie mógł, jakąś ciemnę postać, która niebawem zniknęła wśród zarośli.
To go utwierdziło w przekonaniu, iż głosy, które słyszał na jeziorze, nie zrodziły się wyłącznie w jego wyobraźni.
Lecz Morris Mac-Diarmid był w tej chwili zajęty waźnemi myślami i nie mógł tracić czasu na rozwiązywanie zagadek. Uwiązał swoje czółno wśród trzciny i puścił się szybkim krokiem wzdłuż pól oddzielających jezioro Corrib od wielkich bagien Galway.
Przechodząc przez te żyzne role, które rozumnie opracowane mogłyby z łatwością wydać plon obfity, Morris nie szedł prosto w jednym kierunku, lecz raz na prawo, drugi raz na lewo, jak gdyby szukał czegoś wśród nocy. Niebawem też i znalazł. Na skręcie drogi, nad brzegiem jednej z tych pięknych zielonych łąk tak pospolitych w Irlandyi, stado kucyków leżało na trawie.
Morris wskoczył na grzbiet jednego z tych karłowatych koników, który się ugiął pod niezwykłym ciężarem, lecz niebawem wstrząsnął tylko grzywą, wytężył silne muskuły i dowiódł, iż jest wstanie unieść nawet takiego jeźdźca, którego nogi wisiały, dotykając niemal ziemi. Morris pogłaskał go po szyi, wyszeptał kilka słów i konik pobiegł w cwał, zostawiając śpiących towarzyszy.
W kilku minutach przebiegł przez rolne pola pędząc jak wicher. Mimo nieproporcyonalności zachodzącej pomiędzy jeźdzcem i koniem, ten ostatni podnosił dumnie głowę jak rasowy wierzchowiec i nie zatrzymymał się przed żadną przeszkodą.
Wśród bagien rozpościerających się pomiędzy Headford i Carndulla, miał dopiero sposobność rozwinąć swój nadzwyczajny instynkt. Bagna te zwane Bogs, są raczej olbrzymieni torfowiskami, z których mieszkańcy wydobywają torf, jedyny opał znany w Irlandyi. Spotyka się wśród nich na przemian stały grunt, ruchome błoto i stojącą wodę. Co krok można ugrzęźnąc w trzęsawisku, a nawet miejscowi mieszkańcy nie zawsze potrafią w biały dzień przebyć te trzęsawiska, nie naraziwszy się na niebezpieczeństwo.
Nocą podobna przeprawa staje się stokroć groźniejszą. Długie kije nie wystarczają do sądowania głębokości i zabezpieczenia się od upadku. Podróżny rad nie rad musi się zatrzymać lub zdać duszę Bogu, jeżeli nie chce ślepo ryzykować życia i stawiać je na kartę w grze, w której ma prawie wszystkie szanse przeciw sobie.
Ale ten biegł pewnym i śmiałym kłusem, wśród tych wszystkich niebezpieczeństw. Nadzwyczajnym swym instynktem odgadywał gdzie idzie wązki pas stałej ziemi wijący się wężykiem wśród błotnistych przepaści. Omijał kałuże i zdradne murawy pokrywające bezdenne błota i śmiało puszczał się pomiędzy gęstwiny trzciny i bagnistych sosen. Dreptał tak wciąż naprzód nie zwalniając kroku ani na chwilę.
Morris ujechał już cztery do pięciu mil angielskich granicy pól ornych. W odległości jednej mili przed nim, płynęła mała rzeczka Moyna.
— Naprzód! ma bruchal! — szeptał wiejskim dyalektem. — Naprzód mój koniku! Arrach! Arrach!
Naraz zamilkł i podniósł głowę. Jeszcze raz usłyszał wśród ciemności jakieś zalatujące go głosy. I rzecz dziwna, czyniły one na nim znowu wrażenie echa. Gdy opuściwszy folwark schodził z góry, słyszał po za sobą jakby powtórzenie własnych kroków; psy we wsi Corrib wyły po dwakroć, wśród mgły jeziora, jakieś tajemnicze wiosła pruły za nim wodę, wtórując jego własnym wiosłom, a teraz wśród bagien, jak gdyby