Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Jeżeli nie ma dowodów, — przerwał Montrath, — to nie będą mogli go skazać.
Frania zasmuciła się.
— Wiesz równie dobrze jak i ja milordzie, iż sprawiedliwość ludzka mylić się może. Mój wuj zapewnia, iż ten starzec zostanie skazany na śmierć.
Montrath zamilkł. Siedli wszyscy troje na ławce z darniny. Georgiana zajęta sobą słuchała tej rozmowy z roztargnieniem, nie biorąc w niej udziału.
Od chwili gdy wymieniono nazwisko Mac-Diarmida, Montrath miał oczy spuszczone; widać było zakłopotanie w całej jego osobie, zdawał się zastanawiać i wyglądał jak człowiek nie wiedzący co począć.
— Proszę cię Georgiano, — szepnęła Frania do ucha przyjaciółki, — przyjdź mi z pomocą i wstaw się za mną.
— Czemu cię to tak obchodzi? — zaczęła pytać milordowa cichym głosem.
— Proszę cię! — przerwała jej Frania.
Georgiana nie mogła się dłużej wahać.
— Milordzie, — rzekła, — jeżeli moje wstawienie się ma w twych oczach jaką wartość, to i ja cię proszę o to zarówno jak panna Roberts.
Montrath spojrzał się na nią z uśmiechem i bez żadnego zakłopotania:
— Czy jesteś pani również przekonaną o niewinności podsądnego? — zapytał wesoło.
— Frania jest moją najlepszą przyjaciółką, — odpowiedziała Georgiana, — jej życzenia są mojemi.
Montrath ucałował rękę młodej kobiety i wstał z ławki.
— Z największą chęcią, — rzekł, zwracając się uprzejmie ku Frani, — uczynię wszystko co tylko może być przyjemnem pannie Roberts. Wstawię się niezawodnie za tym biednym człowiekiem, zaleconym mi przez tak piękne protektorki, solennie to przyrzekam.
— Dzięki ci milordzie! — zawołała Frania, nie umiejąc już wstrzymać słów wdzięczności, — niech cię Bóg błogosławi za nadzieję, jaką mi się cieszyć pozwalasz.
Montrath miał już na ustach pytanie i Georgiana podzielała jego ciekawość; ale pod tym względem dyskrecya Anglików jest godną naśladowania. Zamilkli oboje; Montrath ukłonił się grzecznie, a Georgiana ukradkiem tylko badała fizyognomię panny Roberts.
Ta w głębi duszy nie posiadała się z radości; przyrzekła Morrisowi, iż ocali jego starego ojca i napół już dotrzymała przyrzeczenia.
Obie kobiety wstały też i Montrath poprowadził je znowu wśród alei parku, kończąc rozpoczętą przechadzkę. Gdy uszli ze sto kroków, wychodząc z po za gęstego klombu, ujrzeli naraz wspaniały krajobraz, całą zatokę Kilkerran z jej niezliczonemi wyspami.
Wzrok ich obejmował przestrzeń pomiędzy wyspą Masson i portem Galway. Wszędzie na około widzieli białe żagle łódek płynących po zatoce.
Wśród tych statków, jeden największy i najbliższy nieb, zdawał się płynąć ku przylądkowi Ranach-Head, osłoniętemu drzewami. Był to statek żaglowy, którego maszty przyozdabiały flagi z barwami Rappelu. Lord Jerzy zmarszczył brwi i przyłożył lornetkę do oka.
— Zuchwałe łotry! — mruknął, — gotów jestem przysiądz, iż to Daniel O’Connell odbywa przejażdżkę po morzu.
Obie kobiety zwróciły jednocześnie oczy na statek, który szybko płynął i przechylał się zlekka poruszany łagodnym wiatrem.
Daleko był jednak jeszcze i na pokładzie można było rozpoznać tylko niewyraźne kształty przybywających osób.
— Jeżeli chcecie panie przyjrzeć się temu bliżej, — rzekł Montrath, — pójdziemy na przylądek i zaczekamy aż statek przypłynie. Jednocześnie pani milordowa, będziesz mogła przyjrzeć się ruinom starego zamku Diarmidów, najpiękniejszemu klejnotowi twych posiadłości.
— Tym ruinom, które widać z mojego okna? — zapytała Georgiana, a głos jej zadrżał zlekka na wspomnienie nocnego przestrachu.
— Tak jest — odpowiedzał lord, — są to starożytne szczątki potęgi naszych poprzedników. Właśnie panno Roberts, ten starzec, dla którego prosiłaś łaski przed chwilą, jest potomkiem dawnych panów Diarmidów. Była to kiedyś bardzo słynna rodzina.
— I nic nie zachowała z dawnych bogactw? — zapytała Frania.
— Kolonię złożoną z siedmiu akrów na stokach gór Mamturh, — odpowiedział lord.
Słowa te wypowiedział tonem zwykłym i obojętnym. Montrath sam sobie nie zdając z tego sprawy, streścił całą historyę wielkich rodzin irlandzkich. Ale w tym upadku niegdyś królewskich dynastyi, nie widział dla siebie żadnego ostrzeżenia, potomkowie królów zeszli na biednych rolników, on zaś syn zdobywców posiadał rozległe włości.
W jego przekonaniu było to zupełnie sprawiedliwem.
Frania zamilkła. Piękną swą główkę spuściła na piersi w zamyśleniu. Pozostała nieco w tyle puściwszy o kilka kroków naprzód Jerzego i Georgianę, którzy szli wśród lasu ku szczytowi Ranach. Była zadumaną, jej prośba została przychylnie wysłuchana przez lorda Montrath i czuła za to do niego wdzięczność w głębi serca; dziwiąc się, iż mogła przez chwilę przypuszczać, że człowiek tak litościwy ma zbrodnię na sumieniu.
Ścieżka wązka i górzysta często zakręcała się nagle. Frania co chwila traciła z oczów lorda Jerzego i jego żonę, którzy przez cały czas pozostawali sam