Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/103

Ta strona została przepisana.

na sam. Rozmawiali z sobą wesoło. Frania kierowała1 się ich głosem i w panującej między niemi harmonii, widziała tylko jeden dowód więcej szaleństwa Georgiany, która w tej chwili nie myślała zaiste o tragicznej scenie, odegranej przed przyjaciółką.
Pomiędzy drzewami można już było dojrzeć z jednej strony nowoczesny pałac Montrath, a z drugiej czarne i porysowane mury zamku Diarmidów.
— Jakie to ponure i wspaniałe! — rzekła Georgiana, zwalniając kroku by się doczekać Frani.
Gdy się złączyli i wyszli z parku, obie kobiety stanęły zachwycone wspaniałym widokiem starego zamczyska.
— Chodźcie panie, — rzekł Montrath, — będziemy później podziwiać te piękne ruiny, dzięki którym wszyscy archeologowie londyńscy, uważają mnie za najszczęśliwszego z właścicieli ziemskich na świecie. Jeżeli się spóźnimy, statek przepłynie na drugą stronę przylądka i nic nie zobaczymy.
Poszedł wraz z towarzyszkami wzdłuż ruin, obchodząc zamek dokoło by się dostać na kraj przylądka. Gdy przechodził koło jednej z wież, spostrzegł zastawę zbitą z kilku desek, mającą zastępować od dawna nieistniejące drzwi.
— Widać, iż pałac Diarmidów znalazł lokatora, od czasu mego ostatniego pobytu! — rzekł sam do siebie.
Pchnął nogą zastawę, która wytrzymała uderzenie nie rozsypawszy się. Widząc, iż jej nie poradzi, poszedł dalej.
Nie wiedział, iż odkrył przypadkiem mieszkanie biednego Pata, który w owej chwili całemi siłami pracował nad piłowaniem szosy w bagniskach Galway.
Lord Montrath widocznie nie wiedział o wszystkiem co się dzieje w jego posiadłościach, kiedy siedziba Pata wśród ruin zamku była mu nieznaną.
Prawdopodobnie nie słyszał też nic o owym strasznym potworze, którego Pat miał obowiązek pilnować i żywić, a o którym poczciwi ludziska z Connemara mówili, iż go lord Montrath każe chować na zagładę katolików.
O kilka kroków dalej, lord Jerzy ujrzał resztki stosu i niedopalone jeszcze zgliszcza. Tym razem bez namysłu odgadł zkąd takowe powstały i przypomniał sobie owe czerwone ognisko, które dojrzał poprzedniej nocy ze swego pokoju, podczas rozmowy z administratorem Crackenwell.
— Zaprawdę, — pomyślał sobie, — doskonałą myśl poddała mi panna Roberts. Wstawię się za tym starcem siedzącym w więzieniu w Galway. Jeżeli zdołam go ocalić, to synowie jego, którzy pozują na szlachetnie urodzonych, będą mnie strzedz i szanować, jak jednego ze swych biskupów!
Wyszli wreszcie po za obręb zamczyska i wspaniały ocean ukazał się u ich stóp.
Frania i Georgiana aż krzyknęły z zachwycenia. Patrzały na morze z wysokości przylądka Ranach, a wzrok ich obejmował na prawo i na lewo fantastycznie powyginane wybrzeża hrabstwa Connaught. U nóg ich wznosiły się olbrzymie pryzmatyczne kolumny bazaltowych schodów. Na pierwszy rzut oka, widać było tylko morze; najbliższe przedmioty, widziane z takiej wysokości malały i niknęły niemal zupełnie. Jednakże obie młode kobiety dojrzały na piaszczystej części wybrzeża u stóp skał, mężczyznę idącego wolnym krokiem: wyglądał on jak wieśniak z tej okolicy, był odziany w ciemną opończę i szedł wsparty na dużym kiju.
Georgiana, idąca pod rękę z Franią, uczuła, iż serce młodej dziewczyny mocno zabiło. Spojrzała na nią ze zdziwieniem i spostrzegła, iż wzrok jej, bardziej błyszczący niż zwykle, śledzi wciąż za tym wieśniakiem postępującym zwolna ku morzu.
— Otóż i on! — rzekł w tej chwili lord Montrath wskazując palcem na zbliżający się sloop.
Był to rzeczywiście ładny statek, kształtów eleganckich i zgrabnych. Wiatr dął w pochylony żagiel, statek chylił się naprzód, prół fale z wdziękiem i kierował się tak by ominąć przylądek. Znajdował się w tej chwili zaledwie o ćwierć mili od brzegu. Dosyć wyraźnie można już było rozróżnić majtków ruszająych się na pokładzie a wśród nich jakąś kobietę wysokiego wzrostu, giestykulującą żwawo i wydającą, o ile można było sądzić, jakieś rozkazy.
Lord Jerzy nie myślał w tej chwili o szydzeniu z barw Rappela powiewających na maszcie. Nie wymówił nazwiska Oswobodziciela. Skierował lornetę na pokład statku i nie odrywał od niego wzroku. Wesołość jego zniknęła nagle, czoło zachmurzyło się.
— Jak prędko płynie! — rzekła Georgiana, — za dwie minuty będziemy mogli rozpoznać rysy pasażerów.
Lord Jerzy nic nie odpowiedział, stał z zaciśniętemi ustami, a rumiana zwykle twarz jego silnie pobladła.
Frania nie zwracała żadnej uwagi na statki; oczy jej śledziły uparcie za irlandzkim wieśniakiem, który szedł z głową smutnie schyloną i skrzyżowawszy ręce na piersi.
W miarę jak sloop zbliżał się do brzegu, bałwany coraz mocniejsze unosiły go w górę. Zdawało się, iż powinien ominąć przylądek, gdyż nie było przystani w tem miejscu, a liczne skały podwodne, czyniły wylądowanie prawie niemożebnem. Jednakże płynął wciąż w kierunku przylądka, za chwilę już wszelka zmiana kierunku stanie się niemożebną.
Kobieta stojąca na pokładzie miała przy sobie czterech lokai w liberyi, rękę trzymała skierowaną ku brzegowi z rozkazującym giestem.
— Rozbiją się o skały! — szepnął lord Jerzy.
W owych słowach, wymówionych z cicha, przebijała jakby nadzieja.