Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/106

Ta strona została przepisana.

przechodniom chleb rzuca. Czyż by ci nędzarze chcieli mi dać jałmużnę.
Podniosła oczy aż na szczyt przylądka, nie spostrzegła jednak ani lorda, ani obydwóch pań, których sylwetki ginęły zasłonięte zrębami skał. Widziała tylko olbrzymie kolumny schodów Ranach, które zdawały się podtrzymywać czarną wieżycę starego zamku.
Marya Wood uśmiechnęła się. Zdawało się, iż wie dobrze zkąd ten chleb pochodzi.
— Widać, iż go jej za dużo dają! — szepnęła.
Podniosła chleb i spróbowała go.
— Dobry to chleb zaprawdę, — rzekła.
Chciała go rzucić; ale namyśliwszy się, zwróciła się do Morrisa, stojącego o kilka kroków. Morris nie patrzał na nią. Stał zamyślony ze spuszczonemi oczami. Zdawał się być pogrążonym w głębokiem zadumaniu.
— Niech mnie dyabli porwą, — rzekła Marya, — to piękny chłopiec. Zanim wyjdę za niego, dam mu ten chleb. Hej! Paddy!
Morris nie ruszył się.
— Hej! Patryk! — mówiła dalej pani Wood, — hej! Owen! Wszyscy oni nazywają się Owen, Patryk lub Paddy. Hej! chłopcze! Nie podniosłeś mego złota, bo nie znasz jego wartości, ale musisz znać chleb, chociaż się żywisz kartoflami! Masz, połknij to mój piękny Paddy.
Rzuciła chleb, który padł u nóg Morrisa.
Milord i towarzyszki jego, wychylali się po za! parapet ciekawie przyglądając się tej niezrozumiałej dla nich scenie.
Po ostatnich słowach Maryi Wood, Morris zwrócił się ku niej, lecz nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Chleb padając u nóg jego, rozleciał się na dwie połowy, odsłaniając pęczek bielizny, na której były nakreślone jakieś wyrazy. Morris Mac-Diarmid nie spostrzegł tego. Ale Marya Wood krzyknęła z podziwienia i rzuciła się by schwycić swą zdobycz.
Wtedy dopiero Morris zobaczył co ów chleb w sobie zawierał. Marya Wood trzymała już pęczek bielizny w ręku i czytała pierwsze wiersze z widocznem zadowoleniem. Śmiała się, czytała wiersz jeden i śmiała się znowu z całego serca.
„— Morrisie! ach! Morrisie, przybądź mi na ratunek!...“ — rzekła, nie mogąc powstrzymać się od ciągłego śmiechu.
Morris zadrżał usłyszawszy swe imie, a po kierunku wzroku Maryi Wood poznał, iż imie to musiało być napisane na bieliźnie zawartej w chlebie owsianym.
Myśl jego w pierwszej chwili nie sięgnęła dalej, lecz i to wystarczyło dla wzbudzenia jego ciekawości. Cichaczem zbliżył się z tyłu do Maryi Wood, udając obojętnego, by nie zwrócić uwagi lokai, stojących w odległości pięćdziesięciu kroków.
— Jak to my kobiety mamy jednak twarde życie! — mówiła Marya Wood, — i ile przytem rozumu. Oto jedna, która nie miała ani papieru, ani pióra, ani atramentu, ani pudełka i znalazła to wszystko, własnym przemysłem! stworzyła je z niczego!... chociaż ołówek znalazła chyba w kieszni podróżnej sukni, w którą ją przed wyprawą do Irlandyi przywdziałam. Źle zrobiłam, żem jej nie zrewidowała. Nie można o wszystkiem myśleć. W każdym razie tęga kobietka! Prawdziwie nie wiem, czy jest jedna rzecz w świecie, którąby mężczyźni lepiej od nas potrafili! Pić chyba; lecz ja piję za dwóch mężczyzn.
Morris, zbliżywszy się, spojrzał z po za pleców Maryi Wood. Jednym rzutem oka przeczytał pierwszy wiersz nakreślony na białym szmacie i krzyknąwszy z podziwienia, wyrwał paczkę z rąk byłej służącej.
Czterej lokaje przybiegli natychmiast.
Marya Wood stała czas jakiś w osłupieniu.
— Cóż to? — rzekła wreszcie bez gniewu w głosie. — Pocóż chcesz mi to ukraść, Paddy... czy Patry ku? Widzisz, iż te kawałki płótna są za małe, byś mógł z nich zrobić sobie koszulę. Oddaj mi to mój piękny chłopcze.
— Ta paczka do mnie należy, — odpowiedział Morris, — jak się dostała w pani posiadanie?
Marya Wood podniosła rękę by wskazać na szczyt przylądka, ale spuściła ją natychmiast. Rozmyśliła się. Ociężała twarz jej przybrała nagle podstępny wyraz.
— Ach Paddy! — odpowiedziała, — chcesz wiedzieć zkąd ja ją wzięłam. Pochodzi ona z daleka mój chłopcze! het! het! aż z za morza.... Oddaj mi to mój synu, ma ona dla mnie wielką wartość.
— Ta paczka do mnie należy, — powtórzył Morris.
Marya Wood parsknęła śmiechem.
— Ci barbarzyńcy są uparci jak widzę! — szepnęła. — Słuchaj no Owenie, dam ci tyle pieniędzy, że cały kapelusz napełnisz niemi, tylko oddaj mi tę paczkę i nie zmuszaj mnie, bym cię kazała pokłuć szpadami moich lokai.
Na ten niemy rozkaz lokaje wyjęli bronie z pochew i otoczyli Morrisa. Zagadka stawała się coraz bardziej skomplikowaną dla Montratha i dwóch młodych kobiet. Było to więcej niż zagadką dla biednej Prani, której serce drżało, gdy ujrzała cztery szpady zagrażające piersi Morrisa. Wychyliła śliczną swą główkę po za parapet, patrzała w dół, wstrzymując się by nie krzyknąć i nie zawołać pomocy.
Majtkowie z szalupy już poczęli wiosłować by wrócić do statku, ale ujrzawszy błyszczącą broń, zwrócili się znowu ku brzegowi.
Morris jednym rzutem oka, policzył przeciwników i stanął z swym kijem w pozycyi obronnej. Jednocześnie w sunął paczkę za piersi.
Marya Wood zmarszczyła brwi, a ciemna jej twarz zarumieniła się.