zgubić i siebie. Ale podobna ostateczność nie przestraszała tej na pół już ogłupiałej istoty.
Lord Jerzy nie znał jej charakteru, aż do chwili gdy wspólna zbrodnia oddała go w jej ręce. Myślał, iż znajdzie w niej powolne i bezwładne narzędzie, powiedział sobie: Kupię ją, za kilka garści złota i wyślę zdala od Londynu, w jakie ustronie, gdzie umrze z pijaństwa nie wyrzekłszy ani słowa.
W tem przekonaniu zaufał jej zupełnie i polecił by go uwolniła od Jessy O’Brien, jakimkolwiek sposobem, byle nie morderstwem.
Gdyż morderstwo przestraszało lorda Jerzego, lubiącego sypiać spokojnie.
Crackenwell miał dopomódz Maryi Wood. Był to nędznik gotowy sprzedać się za odpowiednią cenę. Lord Jerzy nie przedsięwziął żadnych środków przezorności, tak był pewnym uległości swych wspólników. A jeżeli by się lękać miał którego z nich, to już chyba Crackenwella. Mylił się w tem. Crackenwell, człowiek zręczny, używał nabytej nad nim władzy z umiarkowaniem i korzystał z niej jak przezorny właściciel korzysta z lasu, mającego zapewnić jego utrzymanie. Marya Wood przeciwnie, była równie gwałtowną, jak brutalną i nierozważną. A gdy główna jej namiętność brała górę, nie zważała na nic, doprowadzają do absurdum swą tyranię i swe wymagania.
Usłuchała danego sobie zlecenia. Wywiozła uśpioną narkotykiem biedną, skazaną Jessy, podczas gdy na cmentarzu w Ryszmondzie odgrywano bezbożną komedyę pogrzebu. Grobowy kamień zasunięto nad próżną trumną. Wyryto na kamieniu imie Jessy O’Brien i milord był wolny.
Wiele tygodni odtąd minęło. Pewnego dnia Marya Wood wróciła i zapytała się lorda, czyby nie zechciał się z nią ożenić.
Montrath, oszołomiony w pierwszej chwili podobną propozycyą, przyszedł jednak do siebie i dał byłej służącej dumną odprawę. Lecz niebawem odeszła mu ochota odzywać się do niej w ten sposób.
— Miałam chętkę wyjść za ciebie mości Montrath, lecz tak wiele o to nie dbam. A nawet lepiej byś się ożenił z jaką bogatą dziedziczką, to i dla mnie korzystniej będzie.
Montrath dał jej znaczną sumę i odprawił ją. Tego samego dnia otrzymał list od Crackenwella, który go skromnie prosił by mu powierzył administracyą dóbr swoich w Irlandyi. W liście nie było żadnej wzmianki o biednej Jessy O’Brien. Marya Wood nic też o niej powiedzieć nie chciała.
— Bądź spokojny mości Montrath, — rzekła, — już więcej o niej nie usłyszysz.
W chwili gdy się działy opisane w poprzednich rozdziałach wypadki, Montrath rzeczywiście nic więcej dowiedzieć się nie zdołał. Oczy miał zasłonięte, a nad głową jego wisiała groźba.
Marya Wood posiadała w wysokim stopniu sztukę wyrzucania pieniędzy za okno.
Powiadają, iż to łatwa sztuka, przekonanie to jednak nie jest słusznem. Na dziesięciu ludzi, nie wiem czy dwóch potrafi wydać milion rocznie, bez żadnego pożytku.
Marya wydawała milion jak nic. Na co? Trudno było by na to pytanie odpowiedzieć, a jej samej może trudniej niż komukolwiek.
Gwinee płynęły z jej rąk jak płyn, którego wstrzymać niepodobna. Otoczyła się szalonym zbytkiem, kupowała wszystko co jej pod ręce podpadało, codziennie wyrzucała kilka rulonów złota, chociaż kilka szylingów, doskonale by jej na pijaństwo wystarczyły.
Wszystko co jej lord Jerzy dawał, znikało jakby czarem, tak, że biedak miał zaledwie czas gromadzić banknoty, które ona każdego tygodnia na wiatr rzucała. Sądzić by można, iż ciągłe dopominanie się o nowe fundusze, sprawiało jej prawdziwą przyjemność.
Lord Jerzy nie odmawiał nigdy.
Dzięki bogatemu ożenieniu się, mógł przez czas jakiś stawić czoło tym niezmiernym wymaganiom, ale najobfitsze dochody muszą się wyczerpać i Montrath od kilku miesięcy już nie umiał dać sobie rady.
Marya Wood nie troszczyła się o to bynajmniej. Żyła wciąż tym samym trybem i zdawało się nawet, iż uczyniła pewne postępy w sztuce wyrzucania tak łatwo nabytego złota. A żeby ten przypływ gwinei nigdy nie ustawał, przyzwyczaiła się nie tracić lorda Jerzego z oka, ani na chwilę.
Jedni magnaci zwiedzają swe posiadłości, pilnują swych kolonistów, zachęcają do pracy swych oficyalistów, Marya Wood nie posiadając ziemi, pilnowała tylko lorda Jerzego.
I dręczyła go bezustannie. Albo grożąc jemu wprost, albo też tajemniczemi słowami strasząc w jego obecności biedną Georgianę, która bladła na jej widok nie ukrywając swego strachu.
Bawiło to wielce Maryę Wood. Nie była to złośliwość z jej strony, jej myśl bowiem drzemała zbyt często, by można ją posądzać o wadę wymagającą pewnego zastanowienia, lecz lubiała straszyć. Trwoga, którą wzbudzała, podniosła jej stan upojenia. Sprawiało jej to pewne zadowolenie.
Zresztą, oprócz mocnych trunków, lubiła jeszcze stroić się dziwacznie, błyszczeć jak słońce, okrywać się brylantami i ściągać za sobą gawiedź na ulicy. Pozwalała żartować z siebie, byle tylko krzyczano nakoło niej. Była to waryacya sługi, usiłującej wynagrodzić sobie ulicznemi tryumfami, dawną wzgardę wśród której żyła.
Wybiła zaledwie siódma rano, gdy statek jej zawinął do przystani w Galway. Wysadzono na brzeg jej ekwipaż i konie i rozparta na miękkich poduszkach
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/108
Ta strona została przepisana.