echo powtarzało kroki jego wierzchowca i mokra ziemia zdawała się dźwięczyć pod kopytami licznych kuców.
Nie mylił się; słyszał rzeczywiście stąpanie koni. Było ich kilka, było ich nawet sporo.
Wśród ciemnej nocy Morris niczego nie mógł dojrzeć, lecz nieznajomi jego towarzysze przybliżali się coraz bardziej jak gdyby wszyscy dążyli do jednego celu. Niebawem będą musieli jechać ślad w ślad za Morrisem, a wtedy niechybnie się spotkają, gdyż pomiędzy górą Corbally i rzeką Moyne bagnisko kończy się wązkim jedynie możliwym do przebycia pasem.
Morris odpiął swój karrik, rodzaj płaszcza używanego przez wszystkich wieśniaków w Irlandyi, wyjął z kieszeni kwadratowy kawał czarnego płótna i przyczepił go do kapelusza, tak że spadające fałdy zakryły mu całkiem twarz. Jedną ręką podnosił tę zasłonę dla odkrycia oczów, drugą głaskał po szyi kuca, który z podwojonym zapałem, pędził jak strzała.
Księżyc począł wychylać się z poza czarnych chmur, których brzeg oświecił srebrzystym pasem, rzuczając niepewne i blade promienie na bagnisko.
Morris, korzystając z tej chwili, wytężył wzrok. Ujrzał jakąś ciemną postać posuwającą się konno jak i on, za nią ukazała się druga, potem trzecia. Tajemniczy jeźdźcy wysuwali się z mroku nocy jak widma. Morris naliczył ich siedmiu, pędzących galopem wśród bagien wężykowym szlakiem.
Wśród światła księżyca płonącego teraz na jasnym błękicie pomiędzy dwiema chmurami, przedmioty przedstawiały się wyraźnie. Morris rozróżniał dokładnia jeźdźców, którzy wszyscy zdawali się mieć tę samą co i on postać. Byli słusznego wzrostu, ubrani w ciemne opończe, mieli czarne zasłony przyczepione do kapeluszy i jechali na małych konikach.
Przybyli prawie jednocześnie nad ciasny pas bagna między rzeką Moyńe i górą Corbally.
Morris, który jechał pierwszy, słyszał tuż za sobą kroki małego kuca. Ścisnął kolanami swojego wierzchowca i zniknął niebawem między wierzbami rosnącemi wzdłuż rzeki.
Drugi jeździec zatrzymał się nagle, toż samo uczynił trzeci.
— Kto idzie? — zapytali jednocześnie nie podnosząc zasłon.
— Midnight Payes. (Płatnicy o północy) — odpowiedział trzeci przybysz.
— Owen!
Michey!
— Sam!
Trzech innych jeźdźców nadjechało jednocześnie.
— Natty! Dan! Larry!
Sześciu braci stanęło razem i podali sobie ręce.
— Niech Bóg strzeże Irlandyę! — rzekł Michey. — To tu jest miejsce schadzki. Któż nam wskaże drogę?
Nikt nie odpowiedział.
— Trzeba szukać, — rzekł Michey, — nasz przewodnik zjawi się gdy nadejdzie godzina.
Biedny Pat spał tymczasem w małej budzie przyczepionej do murowanego parkanu ogradzającego folwark Lukassa Neale. Z drugiej strony muru płynęła rzeka Moyna, odgraniczająca od północy posiadłość tego zamożnego middleman’a, to jest dzierżawcy pośredniego między wielkimi właścicielami a drobnymi dzierżawcami. Pat pełnił w tym folwarku jednocześnie obowiązki parobka i stróża i miał strzec wrót od strony wody.
Wśród pierwszego swego snu, został biedny chłopak zbudzony lekkiem stukaniem do bramy.
— Pat — wołał ktoś przygłuszonym głosem.
Parobek odwrócił się na słomie, łudząc się, iż to tylko sen. Nie mało się nabiegał tego wieczora i padał ze znużenia. Ale głos odezwał się znowu:
— Pat! serce moje! pilno mi.
Pat przetarł oczy z westchnieniem i zerwał się na nogi.
— Czego chcesz i kto jesteś? — zapytał, chociaż się domyślał kto to przychodzi budzić go wśród nocy.
— Synu mój, — odezwał się ten sam głos, — jestem siostrzeńcem naszej cioci. Czy masz ochotę bym ci łeb rozbił?
— Arrach! — mruknął biedny Pat. — Niech Bóg się nad nami zlituje. Ależ to jeszcze nie północ, proszę Waszej Wielmożności. Czyżby ciocia Molly już przyszła z całą swoją bandą?
Za drzwiami ktoś tupnął nogą i rzekł:
— Jestem sam. Otwieraj lub nie ponosisz długo całych kości przyjacielu Pat.
Parobek wsadził klucz w zamek i otworzył furtkę. Mężczyzna w ciemnym karrik u przeszedł szybko przez próg. Za furtką stała wychudła postać Pata, któremu rozczochrane włosy, prawie całkiem zasłaniały twarz.
— Dobry wieczór Pat, mój chłopcze! — rzekł mężczyzna w opończy. — Nie spodziewałeś się mnie tak wcześnie. Mamy jeszcze przed sobą godzinę czasu, musisz mnie natychmiast zaprowadzić do pokoju majora angielskiego.
— O mój dobry paniczu, — odpowiedział Pat, drżąc ze strachu i z zimna, — czyżbyś chciał go zabić? Ma hruchal! szkoda fatygi, Anglik i bez tego ledwie dyszy i nie potrzebuje niczyjej pomocy by się wynieść na tamten świat. Niech mu Bóg grzechy odpuści!
— Powiadam ci, — odrzekł przybysz z niecierpliwością, — iż masz mnie natychmiast do niego zaprowadzić.
Pat wahał się i drżał ze strachu.
— O mój paniczu, mój dobry panie, — rzekł, — czyż ja się dzisiaj nie dosyć już napracowałem. Daleka to droga do folwarku Maniturks, a przebiegłem ją
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/11
Ta strona została przepisana.