Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/115

Ta strona została przepisana.

też dostać się do wnętrza, by się rozmówić z jednym z lokai lorda Jerzego, którego znał dawniej gdy jeszcze pracował na roli, spodziewał się bowiem usłyszeć od niego kilka szczegółów tyczących śmierci biednej Jessy.
Idąc rozmyślał o tem wszystkiem co zaszło w więzieniu Galway. Piękna i łagodna twarz młodej dziewczyny, która go zasłoniła przed nożem dozorcy Allana, stała mu wciąż przed oczyma.
Nie znał jej. Jakiemuż uczuciu przypisać jej szlachetny uczynek? chyba litości! Powiedziała, wskazując na starego Milesa Mac-Diarmida:
— On jest niewinny, ocalimy go.
Rad by jej podziękować.
Nie czuł jednak dla niej rodzącej się miłości.
Nie stała się ona rywalką dla pamięci biednej Jessy i serce Morrisa było przepełnione tylko tem wspomnieniem. Ale uśmiechał się myśląc o Frani, której imienia nawet nie wiedział.
Myśl jego była w tej chwili bardzo lekką od trosk patryotycznych, tak go zajmujących niedawno. Serce jego było zanadto przepełnione, uczucia rodzinne usuwały na drugi plan sprawy polityczne. Ojczyzna ustępowała wobec gwałtownie rozbudzonej miłości do ojca i do kochanki.
Myślał tylko o ojcu i o Jessy.
A trochę i o tej blondynce, która mu przyrzekła, iż ocali ojca.
Wyszedłszy z Galway, wstąpił do pierwszej lepszej wiejskiej chaty gdzie został przyjęty z ubogą lecz serdeczną gościnnością irlandzką. Kilka kartofli, kubek poteenu zaspokoiły jego głód i pragnienie. Posiliwszy się poszedł dalej wzdłuż wybrzeża. Idąc ujrzał też statek króla Lwa, dążący ku przylądkowi Ranach, ale myśl jego była czem innem zajętą. Przebył góry Kilkerran i dostał się na drogę idącą obok pałacu Montrath, tę samą, którą Ellen dążyła wśród nocy do galeryi Olbrzyma.
Z tej drogi, nie długa aleja prowadziła po stromym stoku góry, do pałacu.
Morris postąpił kilka kroków w tym kierunku i zatrzymał się niepewny co dalej począć. W pałacu mieszkał człowiek, który niegdyś porwał Jessy O’Brien, zaślubił ją z przymusu, a następnie zamordował!
Morris nie chciał go zabić, ale mógł go ujrzeć przypadkiem, spotkać się z nim oko w oko.
I Morris badał samego siebie, czy ręka jego mimowoli nie podniesie się, czy zdoła zapanować nad sobą i nie uderzyć.
Dnia poprzedniego, mógł był ręczyć za siebie, ale powrót Micheya rozbudził wspomnienie zniewagi. Michey oskarżał milorda o zbrodnię, a Morris dla zwalczania żądzy zemsty, nie posiadał już dawnej siły woli, którą wypadki dnia poprzedniego osłabiły.
Był w tej chwili tylko człowiekiem i myślał je dynie o zamordowanej Jessy. Wzrok jego był ponury i brwi miał zmarszczone. Spoglądał na pałac Montrath, tak jak gdyby chciał oczami zburzyć jego grube mury. W zaciśniętych palcach trzymał swój kij sękaty.
Gniew wziął w nim górę i wstrząsnąwszy długimi swemi kędziorami, rzucił się ku pałacowi.
Niebawem jednak ujrzano go znowu wśród alei i zamyślony, wolnym krokiem poszedł ku wybrzeżu.
Wtedy to Frania i Georgiana ujrzały go u stóp wieży zamku Diarmidów. Statek króla Lwa był jeszcze zasłonięty skałami, Morris nie mógł go widzieć.
Nie widział też obydwóch pań i lorda Jerzego, którzy wsparci o parapet przyglądali się krajobrazowi.
Szedł wciąż wzdłuż wybrzeża, bez żadnego celu. Ominąwszy pałac Montrath, do którego chciał wstąpić, nie troszczył się dokąd go kroki poniosą.
Zbudził się ze swego zamyślenia, dopiero gdy statek króla Lwa, dostawszy się pomiędzy skały, znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie, Morris chciał mu biedź na ratunek.
Ale dzielni majtkowie króla Lwa potrafili sami dać sobie radę i Morris przyjrzawszy się dziwacznej postaci Maryi Wood, przestał się nią wkrótce zajmować i powrócił do swych ponurych myśli.
Nie widział też chleba, który Marya Wood podniosła z ziemi i rzuciła mu jako jałmużnę. Dopiero wymówione jego imie zwróciło jego uwagę, gdy była służąca w przystępie dobrego humoru czytała głośno pierwsze słowa rękopisu Jessy.
— Morrisie! ach Morrisie! przybywaj mi na ratunek....
Mac-Diarmid, schwyciwszy paczkę bielizny, nie zdawał sobie sprawy, jakim sposobem takowa dostała się do rąk nieznajomej kobiety.
Napadniędy, nie mógł jej badać i tylko zawzięcie bronił drogiej zdobyczy.
Było to pismo Jessy! a na czele stało jego imie nakreślone jej ręką.
Nadzieja napełniła mu serce. Czyżby Jessy żyła jeszcze?
Dostawszy się na statek, wydobył z za piersi swą zdobycz i przycisnął ją do serca. Potem zaczął czytać.
Jessy żyła! Czytał jej skargę bolesną. Wzywała jego pomocy, ale gdzie ją odszuka?
— Morrisie, — pytali go majtkowie, — pocóżeś się bił z lokajami tej waryatki?
Morris nic nie odpowiedział. — Chcesz jechać z nami do Galway?
— Nie, — rzekł Morris.
— Gdzie chcesz byśmy cię wysadzili?
— Gdziekolwiek na brzeg w blizkości pałacu Montrath.
— Trzeba nam zatem zawrócić, ale strzeż się służących te
j waryatki.