Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/117

Ta strona została przepisana.

cierpień i żałowałam niemal choroby, gdy Bóg wrócił mi zdrowie.
„Co za różnica pomiędzy owemi dniami a dzisiejszym, choroba jakże tu jest dotkliwą. Jestem samą, żadna miłosierna ręka nie ulży memu cierpieniu, żaden głos serdeczny nie odzywa się by mnie pocieszyć!
„Nikt nie poprawiał mej pościeli stwardniałej pod ciężarem mego ciała. Usta moje wyschnięte pragnieniem, a z łóżka nie mogłam sięgnąć do dzbanka stojącego z wodą!
„Zdawało mi się czasami, że przyjdziesz i dasz mi się napić! Wołałam ciebie, błagałam byś się nademną zlitował! że umieram z pragnienia a jestem za słabą by się módz dowlec do tego dzbanka z wodą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu rękopis się kończył, na oddzielnym szmatku Morris wyczytał tylko jeszcze te słowa:
„Zdawało mi się, że śmierć mnie nie przestrasza, ale ta która mi zagraża jest tak straszną i powolną.
„Morrisie! już dwa dni nie rzucono mi chleba....
Oko Mac-Diarmida stanęło sztywne i nieruchome na tym ostatnim wierszu. Oddech zatrzymał mu się w piersi.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał chwytając się obiema rękami za czoło, — to za wiele cierpienia! Zlituj się nademną!
„Głód mi jeszcze nie dokucza, — pisała dalej Jessy, — ale już mi tylko jeden chleb pozostał, a potrzebny mi jest na kopertę do mego długiego listu.
„Czas go już skończyć. Daj Boże by się dostał w twoje ręce!
Morris stał czas jakiś w osłupieniu. Potem zerwał się i wyskoczył z ukrycia. Poszedł wzdłuż wybrzeża szybkim krokiem. Słowa bez ładu wyrywały mu się z ust, ruchy jego były jak szalone.
Tracił zupełnie głowę i czuł, że dostaje pomieszania zmysłów.
Jak dawno ostatnie słowa listu Jessy mogły być nakreślone? W chwili gdy je pisała, już głodna śmierć jej zagrażała! Czy ją zabiła? Czyżby przyszło jemu na chwilę odzyskać nadzieję na to tylko, by w tem głębszą pogrążyć się rozpacz?
Nieznajoma powiedziała, że chleb ten pochodzi z bardzo daleka! Ale czy mówiła prawdę? czyżby był czas jeszcze ocalić nieszczęśliwą ofiarę? a w takim razie dokąd się udać, co począć?
Morris biegł na chybił trafił sam nie wiedząc dokąd. Minął już skały i wybrzeże. Myśl, że ta kobieta znajduje się w pałacu Montrath przemknęła mu się przez wzburzony umysł, podążył też ku połacowi. Ale się zatrzymał, pomyślawszy, iż on tylko już sam pozostał jako jedyna nadzieja biednej Jessy. Gdyby zginął, jakiż by jej pozostał środek ratunku. Wśród murów pałacu Montrath trudniej by mu było się bronić i szpady łatwiej znalazły by drogę do jego serca.
Skierował też kroku ku folwarkowi Mamturhs, by się podzielić tajemnicą z braćmi.
— Oni mnie bardzo kochają! — mówił idąc szybko. — Gdy im opowiem wszystko co wiem, będę mógł narazić życie i wstąpić w progi pałacu, gdyż ginąc, zostawię kilka serc dla dokończenia mego dzieła.
Przybył do stóp góry, upadając ze znużenia i oblany potem. Dzień się już chylił ku końcowi. Drzwi domu zastał otwarte.
Morris wszedł. Zawołał braci. Mała Peggy przybiegła na głos jego blada i drżąca.
— Ach! Mac-Diarmidzie! — rzekła, — więc ty się nie bijesz? Tutaj nikogo nie ma. Owen i Katti oddawna poszli, biedna Katti mocno płakała a Owen był bardzo smutny. Przyszli ludzie i zabrali Dana i Micheya by się bić w bagnach Clare-Galway, wśród których czerwone mundury mordują Irlandczyków. Nikogo Mac-Diarmidzie nad jeziorami nie znajdziesz, od rana się biją. Wszyscy poszli, mężczyźni i kobiety!
Morris stał czas jakiś nieruchomy na progu wspólnej sali. Słowa dziewczyny nadaremnie obijały się o jego uszy. Gdy skończyła mówić, spojrzał błędnym wzrokiem na około siebie.
— Nie ma nikogo! — wyszeptał. — A ona z głodu umiera! umiera z głodu!


IX.
Krzyż Ś-go Patryka.

Owen Mac-Diarmid spał w jednej z małych przybudówek przyczepionych do domostwa w folwarku Mamturh. Leżał na łóżku należącym do starego Milesa przed jego uwięzieniem. Pierwsza połowa dnia już minęła.
Było to mniej więcej o tej samej porze, gdy dragoni Jej Królewskiej Mości wpadali w zasadzkę przygotowaną przez sprzysiężonych Molly-Maguires.
Sen Owena był ciężki i niespokojny, twarz jego tak zwykle wesoła, miała na sobie, nawet wśród spoczynku, wyraz smutku i zaniepokojenia.
Katti Neale nie leżała przy nim jak zwykle. Siedziała na drewnianym taborecie, tylko głowa jej, znużona i ociężała, wsparła się na kołdrze. Straszna rozpacz przygniatała ją. Z młodej jej twarzy znikł wyraz łagodności, brwi jej były groźnie zmarszczone, a zaciśniętych ust wyrywały się od czasu do czasu tragiczne groźby.
Niekiedy zjawiała się jeszcze łza i drżała na rzęsach, ale zasychała niezwłocznie, powieki jej były rozpalone.
Minęło tak minut kilka. Owen rzucał się wciąż