Brown już był na siodle, dotknął ostrogą konia, który otrząsnąwszy się z błota, puścił się galopem.
Dragoni obsypali go błogosławieństwami, liczyli bowiem na niego.
Co się zaś tyczy majora, to chyba tylko sprzysiężeni Molly-Maguires, pałali ku niemu w tej chwili równą nienawiścią.
A Bogu jednak wiadomo jaką wściekłością przepełnione były ich serca, chętnie by się byli całej swej zemsty wyrzekli, za tę jedną zdobycz, która im się z rąk wymykała.
Tymczasem kuce biegły wytrwale. Już zbiegi wyglądali tylko jak punkt czerwony uciekający w kierunku jeziora Corrib, niebawem zniknęli zupełnie po za drzewami rozpościerającemi się jak sznur zielony między trzęsawiskiem i jeziorami.
Ellen zatrzymała się. Nie zsiadając z konia, rozdarła rękaw munduru majora i ścisnęła chustką jego ranę, z której krew obficie płynęła.
Ale sprzysiężeni mogli dojrzeć miejsce, w którem uciekający wydostali się z bagien. Niektórzy z nich opuścili już tłum towarzyszy i młoda dziewczyna obawiała się pogoni. Jeszcze się zatrzymać nie mogła.
Kuce z dymiącemi kłębam i puściły się znowu, biegnąc równolegle. Mortimer, wstrząśnięty znowu, jęknął zlekka, ale wzrok jego był martwy i bynajmniej nie zdawał sobie sprawy z tego co się z nim działo.
Ellen zatrzymała się dopiero na brzegu jeziora i puściła na wolność kuce, które były zadyszane wśród zielonej trawy. Mortimer nie mógł się utrzymać na nogach, gdyby go młoda dziewczyna na chwilę puściła runął by na ziemię, lecz z jej pomocą, stał chociaż chwiejący.
Wśród sitowia stało przywiązane czółno, to sama, którem się Ellen posługiwała dla przebycia jeziora Corrib, drugi już bowiem raz odbywała w dniu tym tę podróż. Ułożyła Mortimera na dnie i chwyciła wiosła.
Czółno szybko pruło powierzchnię wody. Ellen od dzieciństwa umiała wiosłować i nieraz dla zabawy puszczała się na wyścigi z nadbrzeżnymi rybakami.
Dopóki płynęli na czystej wodzie, młoda dziewczyna ani na chwilę nie zwolniła ruchów, piękna twarz jej, ożywiona zmęczeniem oblała się rumieńcem, czoło miała oblane potem, ale wiosłowała wciąż, a siły jej rosły gdy spoglądała na Mortimera, który leżał nieruchomy i blady na dnie czółna.
Wreszcie dopłynęli do archipelagu z zielonych wysepek położonych na środku jeziora. Już jedna wyspa, potem dwie i trzy oddzielały Ellenę od wybrzeża, u którego siadła. Przypuściwszy nawet, że sprzysiężeni dostali się do brzegu jeziora Corrib i ścigali nienawistnym wzrokiem za czółnem, to musieli stracić je z oczów wśród labiryntu, do którego się dostała.
Ellen zaczęła wiosłować z mniejszem natężeniem. Znajdowała się już o jakie sto kroków od największej z wysp jeziora, wśród której wznoszą się zakryte gęstą zielonością ruiny opactwa Ballalongh.
Ruiny te są równie zielone jak i piękne otaczające je drzewa. Mech i bluszcz pokryły gęstą osłoną te gotyckie łuki, tworząc jakby olbrzymią altanę. Nie było już wcale widać owych delikatnych rzeźb, które czternasty wiek tak obficie rzucał jak hafty na kamienie świętych przybytków. Wszystko zniknęło pod zielonym kobiercem, równie starym jak i sama ruiny, który długie wieki utkały.
Cała wyspa, równie jak i opactwo ginęła wśród wybujałej zieloności. Wyglądała jak bukiet artystycznie ułożony, wyrastający z niebieskich wód jeziora Corrib.
Na około brzegów, wierzby płaczące spuszczały w kształcie arkad długie swoje gałązki kąpiąc je w wodach jeziora, tworzyły jakby ciągłe sklepienie, raz szerokie, to znowu wązkie, pod którem w każdym razie czółno bezpiecznie schronić się mogło.
Ellen przybiła do tej wyspy. Odsunęła gałązki wierzb, które opadły za nią. Z zewnątrz niepodobna było jej dojrzeć.
Ellen rzuciła wiosła i uklękła obok Mortimera. Do tej pory zachowała cały zapas sił, które w energicznych naturach wytwarza niebezpieczeństwo, ale niebezpieczeństwo zdawało się zażegnanem. Ellen uczuła też, że dusza jej mięknie i słabnie.
Była samą z Mortimerem, nie omdlałym, ale pogrążonym w odrętwieniu, jakie często przychodzi w skutek pewnych ran. Od nikogo nie mogła spodziewać się pomocy, była otoczoną tylko wrogami. Trzeba było opatrzyć ranę Mortimera, trzeba było go ocalić.
Ellen nie wiedziała jak się wziąć do tego, często po zabawach połączonych z bójkami, jakie się zdarzały w Connaught, ten lub ów z Mac-Diarmidów wracał do domu z pokaleczoną czaszką, ze zranioną ręką lub piersią. Ellen zwykle sama opatrywała wszystkie rany. Ale tym razem rana pochodziła od strzału, w jakim kierunku poszła kula? czy wyszła czy też została w ciele majora? Ellen zaledwie śmiała dotknąć ręki chorego, palce jej nie mogły się odważyć na odwiązanie chustki ściskającej ranę.
Biedna dziewczyna potrzebowała zdobyć się na większą jeszcze odwagę niż ta, którą okazała wobec kul sprzysiężonych. Przez czas jakiś klęczała bezsilna u nóg rannego; przyglądała się jego wybladłej twarzy i machinalnie liczyła słaby puls jego ręki.
Major miał oczy zamknięte, rysy jego zmienione i martwe, miały jednak pogodny wyraz.
Ellen coraz więcej traciła odwagę. Nie mogła płakać, za wiele cierpiała.
Przeszło tak kilka chwil bezczynnych, które ją do rozpaczy doprowadziły. A przytm myśl bolesna, aczkolwiek bez związku z grożącem jej niebezpieczeństwem, przeszła jej przez umysł. Wiedziała jak srogą
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/122
Ta strona została przepisana.