Wzrok mógł sięgać na wszystkie strony. Ellen wychyliła głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzała kilka czółen napełnionych kobietami, które płynąc jedne za drugiemi dostały się w kręte kanały małego archipelagu.
Głosy tych kobiet dochodziły teraz do niej. Mówiły one niemal wszystkie razem, giestykulując i wyciągając ręce w kierunku bagnisk.
Nie mogła dosłyszeć ich słów.
Jedno z czółen przeszło jednak tak blizko Elleny, że wiosła dotknęły gałęzi płaczących wierzb. W tem czółnie znajdowała się żona Patryka Mac-Duffa i kilka innych kobiet z Knockderry.
— Tak jest, ma bouchal! — mówiła ona, — wszyscy oni tam padną, jeżeli im nie przyniesiemy fuzyi.
— Ach! gołąbki biedne! dzień tak pięknie zaczęty, tak smutnie się kończy!
— Szelmy dragoni!
— Jezusie święty! niech dyabli porwą ich duszę!
— Uspokójcie się, — rzekła Molly Mac-Duff, — uprzedziemy Mac-Diarmidów i tych wszystkich, którzy jeszcze pozostali w domu. Z Bożą pomocą, inaczej to się skończy!
Czółno zniknęło na zakręcie wyspy i głosy ucichły. Major napół przebudzony hałasem odwrócił się i jęknął.
Ellen wstrzymywała oddech, lecz uśmiechała się, gdyż myśl zbawienna przemknęła jej przez umysł.
Usiadła na jednej z ławek czółna i czekała niecierpliwie.
Strzelanie trwało wciąż po drugiej stronie jeziora. Przeszło tak trzy kwadranse. Po upływie tego czasu nowy szum wioseł dał się słyszeć od strony Knochderry i folwarku Mamturh.
Ellen spojrzała z po za gałęzi. Czółna wracały. Mężczyźni płynęli tym razem wraz kobietami.
Na pierwszem czółnie Ellen poznała czterech Mac-Diarmidów: Micheya, Sama, Larry i Dana. Wiedziała iż Jermyn jest wśród trzęsawisk. Zaś Owen i jego żona nie przesiadywali nigdy w domu w ciągu dnia.
Twarz młodej dziewczyny rozjaśniła się. Nadzieja, jaką w niej słowa Molly Mac-Duff wzbudziły, ziściła się. Nie było nikogo w folwarku Mamturh.
Morris jeden chyba, lecz Ellen znała rycerskie serce drugiego z synów Diarmida i nielękała się Morrisa.
Przepuściła wszystkie czółna płynące w kierunku Clare-Galway. Gdy ostatnie zniknęło za wyspami, zaczekała jeszcze kilka minut, potem rozsunęła gałęzie wierzb i spuściła czółno do jeziora. Wiosła jej pruły wodę bez hałasu. Kierowała się wśród wysepek tak, by się jak najwięcej zbliżyć do folwarku Mamturh, nie wychodząc z archipelagu.
Zanim się odważyła odpłynąć z po za osłony wysp, obejrzała się po całej powierzchni jeziora i nie dojrzała żadnego podejrzanego przedmiotu. Zaczęła silnie wiosłować i czółno przesuwało się szybko po spokojnej wodzie. Po kilku chwilach przybiła do brzegu, nieco poniżej małej wioski Corrib.
Jak okiem sięgnął, wieś była pustą. Wszyscy mieszkańcy byli po drugiej stronie jeziora. Serce Elleny napełniło się nadzieją i radością. Przewidywania jej, jak dotąd, sprawdzały się zupełnie. Droga przed nią stała otwartą.
Najtrudniejsza jednak część zadania pozostała do spełnienia. Droga była stromą, czy Mortimer będzie w stanie ją przebyć? Czy zechce?
Łagodny ruch czółna ukołysał go do snu. Zasnął twardo. Czas naglił, minuty miały wartość godzin. Ellen wzięła Mortimera za rękę i wymówiła jego imię. Otworzył oczy. Podniosła go i poprowadziła na przód czółna.
Percy nie stawiał oporu. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego co się z nim działo, ale odpoczynek powrócił mu nieco sił fizycznych i mógł wyjść na stały ląd.
Serce Elleny biło gwałtownie, radość jej z powodzenia pierwszej części wyprawy była niezmierną, ale tyle jeszcze pozostawało jej obaw. Przedewszystkiem zaś lękała się powrotu władz umysłowych u majora.
Badała ukradkiem jego twarz wybladłą. Wzrok Mortimera był jeszcze błędny, wyglądał osłupiały jak człowiek budzący się z długiego omdlenia.
Ellen skorzystała z tego stanu odrętwienia. Nie wyrzekłszy ani słowa, skierowała kroki na górę.
Szli bardzo wolno, Mortimer wyglądał jak widmo, nogi mu się wciąż chwiały pod ciężarem ciała. Pozwalał się prowadzić z bierną uległością, oczy mu się zamykały rażone światłem dziennem, sam nie wiedział dokąd się udaje.
Zaledwie już dosłyszany odgłos strzałów po drugiej stronie jeziora, dochodził jeszcze uszów Elleny.
Nikt się z niemi nie spotkał w drodze. Z wielkim trudem przybyli już na dwieście kroków od folwarku Mamturh, gdy major zatrzymał się z wycieńczenia.
— Jeszcze kilka kroków, — rzekła łagodnie Ellen.
Mortimer na głos jej otworzył oczy i spojrzał na około siebie ze zdziwieniem.
— Czemu się tu znajduję? — zapytał.
Ellen zbladła i nic nie odpowiedziała. Major chciał schwycić się obiema rękami za czoło, pod którem toczyła się walka między światłem i ciemnością. Ruchem tym wstrząsnął ranną rękę i uczuł ból dotkliwy. Przypomniał sobie wszystko.
Schylona jego postać wyprostowała się, twarz przybrała zwykły jej wyraz dumnego spokoju.
— Niech ci Bóg wybaczy Ellen, — rzekł, ale honor mój jest zagrożony!
Młoda dziewczyna, usłyszawszy tę wymówkę, spuściła głowę. Major, którego postać pochyliła się znowu, zdawał się szukać czegoś na około siebie.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/124
Ta strona została przepisana.