nić do stawienia oporu, w biały dzień, dragonom Jej Królewskiej Mości.
Oni teraz z kolei znaleźli się w trudnem położeniu. Byli źle uzbrojeni, a bagnista rzeczka Doon, stanowiła zaporę niepodobną do przebycia. Gdyby policyanci byli okazali więcej odwagi, a dragoni nie pozostali uparcie na swych ciężkich koniach, ani jeden z tych, którzy przyjęli udział w zburzeniu szosy, nie zdołałby umknąć.
Lecz żołnierze Jej Królewskiej Mości, zarówno jak i policyanci, przerażeni niebezpieczeństwem, jakie przedstawiały bagniska otaczające sprzysiężonych, nie nacierali na nich i tylko zdaleka strzałami szerzyli śmierć w szeregach przeciwników.
Tymczasem kobiety wróciły dowożąc broń i amunicyę i przyprowadzając nowych bojowników na pomoc. Walka zawrzała gorętsza i przed wieczorem pozostała przy życiu garstka sprzysiężonych zdołała schronić się na jezioro.
Żołnierze nie odważyli się przedłużać walki po zachodzie słońca i cofnęli się do Galway.
Za kilku dragonów utopionych w bagnisku, ze trzydziestu Irlandczyków było wśród mokrych traw. Ale dragoni nie zdołali uprowadzić żadnego jeńca, a odchodząc, wiedzieli dobrze, że trupy leżące w różnych miejscach na pobojowsku, znikną do następnego ranka.
Jeżeli sprzysiężeni odstąpili w dniu tym od jednego ze swych zwyczai i przyjęli walkę w biały dzień, wątpliwem było, by chcieli i od innej ze swych zasad się uchylić nie unosząc swoich poległych.
Jest to u nich prawo niezmienne, które bardzo utrudnia czynność policyi. Molly-Maguire chowa zawsze przed wschodem słońca, te ze swych dzieci, które padły spłacając dług o północy.
Dragoni Jej Królewskiej Mości nie mylili się w swem przypuszczeniu.
Czółna irlandzkie wydostawszy się po za obręb strzałów, zatrzymały się i czekały; a gdy noc nadeszła, zbliżyły się do brzegu. Posłano na zwiady, by się przekonać o odejściu dragonów, potem wszyscy rozbiegli się po szerokiem pobojowisku, które się rozciągało od granicy gruntów ornych, aż do szosy drewnianej.
Każden widdział, gdzie padł krewny lub przyjaciel, którego utracił, kobiety płacząc chodziły szukać trupów mężów i braci. Księżyc z po za przezroczystej letniej mgły, oświecał tę scenę pogrzebową. Tu i owdzie słyszano jęki i szlochania.
Czasami okrzyk radości wyrywał się wśród ogólnej rozpaczy, gdy ręka matki albo siostry, uczuła bijące jeszcze serce pod skrwawioną koszulą.
Nawoływano się cicho, grupy zbierały się na około każdego trupa wyciągniętego na murawie bagniska. Zabitych i rannych ładowano na barki i pochód ruszył w stronę jeziora.
Była to ponura przeprawa. Czółna wypływały jedne za drugiemi, każde ze swym grobowym ładunkiem. Wśród mgły pokrywającej spokojną powierzchnię jeziora, słyszano regularny ruch wioseł. W większej części boleść płynących była milcząca. W niektórych kobiety nadaremnie usiłowały przytłumić łkania. W innych modlono się głośno i słychać było ponure strofy De profundis powtarzane przez tajemnicze głosy wśród ciszy nocnej.
We dwie lub trzy godziny po zachodzie słońca nie było już nikogo na wschodnim brzegu jeziora Corrib, ni żywych ni umarłych.
W miarę jak czółno jakie przybijało do przeciwnego brzegu, wioślarze rzucali wiosła. Jeżeli nie było trupa w czółnie, przybywający rozchodzili się smutni i milczący. Gdy zaś przywieziono poległego, rozciągano go na skrzyżowanych ramionach sześciu mężczyzn i niesiono do domu.
Brzegi jeziora opustoszały, upłynęło już nieco czasu od chwili gdy ostatnie czółno przybiło do lądu, aż znowu wśród mgły rozległ się szum wioseł.
Czółno zbliżało się szybko i w milczeniu, kierowane przez czterech silnych wioślarzy. Przybiło do brzegu, czterech mężczyzn słusznego wzrostu powstało z ławek i schyliło dla podniesienia ciężaru złożonego na dnie. Był to jeszcze jeden trup więcej.
Czterej mężczyźni złożyli go na skrzyżowanych ramionach i ponieśli ścieżką prowadzącą do folwarku Mac-Diarmida. Zatrzymali się na progu domostwa starego Milesa.
Byli to Michey, Sam, Larry i Jermyn i przynosili trupa swojego brata Dana, zabitego przez dragonów Jej Królewskiej Mości.
Michey zastukał do drzwi, mała Peggy przyszła otworzyć i odskoczyła z przerażenia.
— Ciszej dziecko, — rzekł Michey. — Gdzie jest Mac-Diarmid?
Synowie starego Milesa, w nieobecności ojca nazywali tak Morrisa, wybrawszy go za swego naczelnika.
— Mac-Diarmid tu był, — odpowiedziało dziecko, drżąc ze strachu i odwracając ze wstrętem wzrok od trupa, — ale powiedziałam mu, że poszliście się bić w bagnach.... Boże wielki! Boże! czy ja wiem co się w tym domu od dwóch dni dzieje! Morris był równie blady jak ten trup.
I wyciągniętym palcem wskazywała biednego Dana, którego twarz była zasłoniętą płócienną płachtą, z pod której wyglądała tylko broda i zsiniałe usta. Dziecko nie poznało go.
— Więc Mac-Diarmid wyszedł? — zapytał Michey.
— Siadł na słomie, — odpowiedziała Peggy, — nie mógł się już utrzymać na nogach, dałam mu kawałek chleka owsianego i szklankę potenu. Wyszedł potem nie wyrzekłszy ani słówka i poszedł w kierunku Kilkerran.
Michey wstrząsnął głową.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/126
Ta strona została przepisana.