Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/13

Ta strona została przepisana.

weźmiesz twoją młodą panią za rękę i pójdziesz z nią za mną.
Arrah! niech się Bóg nad nami zlituje, — mruknął biedny parobek.
Nie śmiał się jednak sprzeciwić. Majora otulonego kołdrami wziął na plecy zamaskowany mężczyzna, a Pat szedł trzymając za rękę Katti na pół umarłą ze strachu. Poszli znowu korytarzem. Tym razem trudno było przejść bez zwrócenia uwagi mieszkańców folwarku.
— Kto się tam włóczy? — krzyknął zdaleka Lukass Neale.
— Odpowiadaj, alboś przepadł. — rzekł zamaskowany mężczyzna do parobka.
— To ja, proszę Waszej Wielmożności, — zawołał Pat, dusząc się ze strachu, — to ja chodzę oglądać, czy wszystko w porządku. Bogu dzięki, nie ma nic złego. Dobrej nocy życzę Waszej Wielmożności.
Nieznajomy wraz z swoim ciężarem, znajdował się już na dole.
— Otwórz drzwi od stajni, — rzekł do parobka, gdy tenże nadszedł, — i zaprzęgnij konia do bryczki.
— Ależ drogi paniczu usłyszą nas, — zauważył Pat żałosnym tonem.
Mężczyzna w karriku, jedną ręką podtrzymując majora, wyciągnął drugą w kierunku parobka, który uczuł przy skroni lufę pistoletu.
— Niech się Bóg nad nami zlituje, — wyszeptał Pat z rozpaczą. — Arrah! Arrah!
I otworzył drzwi od stajni. Na podwórzu nie było nikogo, a uwaga mieszkańców folwarku była głównie zwróconą na zewnątrz. Gdy koń został zaprzągnięty do bryczki, zamaskowany mężczyzna usadowił w niej majora obok Katti Neale, którą pocałował w rękę. Pat siadł na kozioł, zaciął konia i pojechał.
Dzierżawca usłyszał zgrzyt otwierającej się bramy i turkot bryczki, lecz nikt mu nie umiał objaśnić, kto to z folwarku wyjechał. Podczas tej nocy pełnej trwogi, nie miano zbyt wiele czasu, na rozwiązywanie zagadek.
Nieznajomy zaś zeszedł do ogrodu, wyszedł przez bramę od strony rzeki, wsiadł na kuca, którego był przywiązał do płota i puścił się w cwał.
Wszystko to nie trwało dłużej jak kilka minut.
Tymczasem synowie Diarmida czekali wciąż na wązkiej drożynie między Corbally i rzeką Moyną. Na raz usłyszeli tentent pomiędzy wierzbami i w bladem świetle księżycowem ukazał się jeździec. Był to ten sam mężczyzna, który przed chwilą porwał Katti Neale i majora Percy-Mortimer.
— Kto idzie? — zapytał Michey.
— Płatnik o północy.
Synowie Mac-Diarmida rozstąpili się i nowo przybyły podniósłszy, czarną zasłonę, ukazałał im szlachetną twarz Morrisa. Stanąwszy w środku pomiędzy braćmi, okiem policzył otaczających go.
— Niech Bóg zbawi Irlandyę! — rzekł cichym głosem. — Jermin pozostał przynajmniej naszemu ojcu.
— Niech Bóg zbawi Irlandyę, — powtórzyli wszyscy Mac-Diarmidowie.
Promienie księżyca padały prosto na ich piękne i energiczne twarze, otoczone puklami zwilżonych włosów. Było to sześciu tęgich młodzieńców, sześć dzielnych serc, kierowanych tylko jedną wolą. Można było powiedzieć „biada temu“, kogo poczytywali za nieprzyjaciela.
— Bracia, — odezwał się Morris głosem pewnym lecz smutnym zarazem, — przywdzialiśmy czarne zasłony w tajemnicy jedni przed drugimi, powodowani siłą wyższą od naszej własnej woli. Daj Boże, by to wyszło na pożytek naszej ojczyzny.
— Postaramy się o to, — rzekł Michey.
— I zwyciężymy! — zawołali młodzi.
Morris wzniósł oczy w niebo i wyszeptał głosem tak cichym, iż słowa jego zaledwie dochodziły do uszów braci:
— Ci których szanujemy i kochamy, pogardzają nami. Zwyciężymy może, ale umrzeć zawsze potrafimy.
Pochylił głowę na chwilę i podniósłszy ją znowu, rzekł głośno:
— Zostaliśmy wybrani, spełnijmy zatem obowiązek.
Owen, który do tej pory milczał, zbliżył się do niego.
— Bracie, — rzekł cichym głosem, — Katti Neale, mojej narzeczonej śmierć grozi, pozwól mi ją ocalić.
— Katti jest mojej siostrą, kiedy ją mój brat kocha, — odpowiedział Morris, — powracam z folwarku Lukassa Neale.
Owen wziął rękę brata i przycisnął ją namiętnie do serca.
— Czas leci, a ten który miał nas poprowadzić nie przybywa, — rzekł Michey.
— Ten, który ma was poprowadzić już przybył, odpowiedział Morris. — Idźcie za mną.
W chwili gdy mieli odjechać, ósmy jeździec ukazał się na przesmyku, pędząc co koń wyskoczy. Wszyscy bracia pospiesznie nałożyli zasłony.
— Kto idzie? — zapytał Morris.
— Płatnik o północy, — odpowiedział z pod zasłony słodki niemal dziecięcy głosik.
— Jermin! — odezwali się jednocześnie wszyscy bracia.
A Morris dodał smutnie:
— Starzec nie ma już synów według swego serca. Niech Bóg zbawi Irlandyę!
Zbliżała się północ. Bracia puścili się galopem.
Pomiędzy Corbally i Men-Longh, o milę od koryta rzeki, księżyc oświecał jakąś wielką ciemną masę,