— To dragoni zabili biednego Dana! — wyszeptała.
Ellen zadrżała. Podprowadziła Peggy do łóżka.
— Słuchaj mnie, — rzekła, — ten człowiek jest moim narzeczonym.
Peggy cofnęła się w osłupieniu. Czarne jej oczy, przywykłe do wyrażania tylko głębokiej czci dla Elleny, zabłysły wzgardą i gniewem.
— Ty pani! córka naszych królów! — wyszeptała zcicha, — ty chcesz wyjść za Anglika! Jak ja wyrosnę na kobietę, ja która tylko jestem sługą, to znajdę sobie Irlandczyka do kochania.
Ellen nie oburzyła się wyrzutami dziecka.
— Ten człowiek jest moim narzeczonym, — powtórzyła zwolna.
Peggy załamała ręce i zwróciła ku swej pani twarz zalaną łzami.
— Och! nic nie powiem nikomu! — zawołała. — Jermyn może mnie zabić, zanim wydobędzie słówko z ust moich!
Ellen pocałowała ją w czoło.
— Dziękuję ci moje dziecie, — rzekła, — wróć do biednego Dana, j a tam zaraz przybędę.
Peggy przycisnęła klamkę, otworzyła cokolwiek drzwi i wyszła. Jermyn schwytał ją za rękę gdy przechodziła.
— Czy to nasz brat Morris jest w pokoju Elleny Mac-Diarmid? — zapytał drżącym głosem.
Peggy nic nie odpowiedziała.
Jermyn wstrząsnął nią silniej.
— Mów, — zawołał, — chcę byś mówiła. Po za temi drzwiami jest ukryty mężczyzna!
— Mężczyzna! — powtórzyła Peggy, udając zdziwienie.
Ściśnięte palce Jermyna raniły jej rękę. Podniosła na niego oczy i ujrzała z przerażeniem błyszczące jego źrenice. Ale nie odpowiedziała jeszcze, gdyż słowa Elleny utkwiły w jej sercu.
Jermyn gwałtownie tupnął nogą.
— Nie chcesz mówić! — zawołał przytłumionym głosem. — Strzeż się! strzeż się! strzeż się!
Te słowa powtórzone trzykrotnie, wychodziły z ust jego pospiesznie i gwałtownie.
— Jermynie, — wyszeptała, — sprawiasz mi wielki ból.
Jermyn ścisnął rękę jeszcze silniej.
Dziecko zaczęło płakać.
— Łaski! łaski! — wołała.
On ściskał wciąż.
Ciemność jaka panowała w sali, nie pozwoliła mu spostrzedz, że mała Peggy zbladła i zamknęła oczy. Podczas gdy jej groził jeszcze, uczuł iż ramie dziecka zaciężyło w jego ręku.
Peggy omdlała, wyrzekłszy tylko umierającym głosem:
— Łaski! łaski! Mac-Diarmidzie! Cóż ci uczyniłam, że chcesz mnie zabić?
Jermyn puścił ją i ścisnął sobie czoło obiema rękami. Czuł, że się rumieni, wstyd ścisnął mu serce.
Do zewnętrznych drzwi zastukano silnie. Jermyn nie ruszył się.
Mała Peggy powstała i chwiejnym krokiem postąpiła ku drzwiom. Otworzyła je.
Byli to Michey, Larry i Sam, którzy wracali prowadząc związanego człowieka.
Nie zatrzymali się w wspólnej sali i poszli zaraz wraz z więźniem do pokoju zmarłego.
Więźniem ich był starzec przybrany w sutannę księdza katolickiego.
Opierał im się i nie chciał iść dalej. Michey i Sam wzięli go za ramiona i zaciągnęli aż do łóżka.
Przy świetle czterech trzcinowych świec, biedny ksiądz pokazał swoją twarz przestraszoną i wybladłą. Ręce miał silnie skrępowane sznurami i usta zawiązane chustką.
Trzej Mac-Diarmidowie odszukali go przy łóżku innego zmarłego, a gdy nie chciał przerwać swych modlitw, porwali go przemocą.
Wszakże trzeba było by ksiądz pomodlił się nad ciałem biednego Dana. Ale raz dopuściwszy się gwałtu, Mac-Diarmidowie ukorzyli się znowu pod wpływem uczucia czci głębokiej, jaką w Irlandczykach wzbudza duchowieństwo katolickie. Nikt nie pozostał stojący w komnacie zmarłego, na widok księdza wszyscy uklękli. Michę odsłonił mu usta i przeciął sznury, potem ucałował kraj sutanny starca.
— Wybacz ojcze, — rzekł z głębokiem uszanowaniem, dziwnie kontrastującem z gwałtem, którego się dopuścił. — Dan był dobrym chrześcianinem. Nie mogliśmy go przecie zakopać w ziemi bez twej modlitwy.
Inni bracia, Katti i Peggy na klęczkach podeszli do księdza i ucałowali po kolei kraj jego szaty.
— Ojcze! przebacz! — powtarzali, — zlituj się nad biednym Danem, który był dobrym chrześcianinem.
Wobec tej naiwnej boleści, starzec zawahał się. Otworzył usta by zgromić zniewagę wyrządzoną jego uświęconej osobie, ale oni klęczeli wszyscy na około niego, tacy pokorni i żałujący! Zlitował się i zaczął odprawiać modlitwy.
Twarze Mac-Diarmidów rozjaśniły się. Wielki ciężar spadał im z serca. Gdy usta świętego starca otwarły się, by wypowiedzieć te hymny, które są jak by pasportem duszy chrześciańskiej do nieba, wszystkim się wydało, że czoło zmarłego zajaśniało łagodnem światłem.
Biedna dusza unosiła się ku Bogu, który słuchał modlitwy księdza i wyciągał ramiona by wezwać do siebie zmarłego dobrego chrześcianina.
Modlili się wszyscy z wielką gorliwością!
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/131
Ta strona została przepisana.