Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/134

Ta strona została przepisana.

rzekł. — Twoja komnata jest schronieniem świętem dla mnie, ale raz przecież major angielski z niej wyjść będzie musiał.
Promyk nadzei oświecił twarz Elleny. Zwłoka mogła być zbawienną, gdyż Mac-Diarmidowie powrócą, a głos jej miał wiele wpływu na synach starego Milesa.
Jermyn wyczytał tę myśl na jej czole, usta mu wykrzywiły w gorzkim uśmiechu.
— Nie miej żadnej nadziei, — rzekł podnosząc głos bardziej. — Nasi bracia powrócą, ale Anglik umrze.
Spojrzenie jego było jasne i przenikliwe, czytał aż w głębi serca Elleny.
Ellen schyliła głowę.

— Litości! — rzekła, padając na kolana i opierając się obiema rękami o zakurzoną podłogę wspólnej sali, — w imie Boga! litości!
Jermyn zachwiał się i przeszedłszy kilka kroków, oparł rękę o róg stołu.
Ellen mówiła dalej:
— Proszę cię, proszę cię, mój bracie! w imie naszej dawnej przyjaźni, w imie starego ojca, który nas tak oboje kocha!...
Jermyn milczał; Ellen znów się odezwała:
— Bracie mój, wysłuchaj mnie i nie odpychaj! Mój Boże! jaki dawniej byłeś dobry! Czyś już nie pomny naszych zabaw, naszych pieszczot, gdyśmy byli dziećmi? Mawiałeś do mnie: Ellen ja cię będę strzegł... będę cię kochał zawsze... zawsze....
Najmłodszy z Mac-Diarmidów nic nie odpowiedział, ale słychać było ciężki oddech wydobywający mu się z piersi i Ellen schwyciwszy go za ramie, czuła, iż drży na ciele pod grubą odzieżą.
Trochę odwagi zabłysło w jej łzami zalanych oczach.
— A teraz, — rzekła, — chcesz mnie zabić! Ach Jermynie, Jermynie! tak dawno płaczę i pozwolisz mi płakać.
Niewyraźny szept dał się słyszeć na ustach Jermyna. Ellen podniosła się zwolna i usiadła za nim na ławce.
— Bracie mój! bracie drogi! — rzekła bardziej ożywionym głosem, gdyż nadzieja zaczęła jej powracać, — czyż się nie ulitujesz nademną? Wiem żeś dużo cierpiał... nieraz spostrzegłam twoje spojrzenia smutnie zwracające się na mnie... odgadywałam co się dzieje w twem sercu Jermynie i dzieliłam twą boleść, gdyż ja nigdy nie zapomniałam naszego przywiązania dziecinnego i naiwnych radości! Niestety ty inaczej postępujesz! widzisz mnie błagającą u nóg swoich i nie masz litości! Bracie mój! bracie! przecie i ja także bardzo cierpię!
Zatrzymała się nagle, gdyż łza gorąca spadła jej na rękę.
I Wyraz jej twarzy zmienił się jakby cudem. Była kobietą i czuła się pewną zwycięztwa.
Pochyliła zlekka głowę by zobaczyć twarz Jermyna, ale nie mogła niczego dojrzeć, gdyż kędziory młodego chłopca spadały mu na policzki i zasłaniały zupełnie rysy.
Druga łza spadła na rękę Elleny, która już zaglądać w twarz nie potrzebowała. W zniosła wzrok ku niebu, pełen wdzięczności.
Jermyn miał niebawem uledz, był zwyciężonym, łzy te świadczyły o słabości jego serca. Ellen czekała, ale Jermyn wciąż milczał.
— Ellen! Ellen! — rzekł wreszcie, — czego ty żądasz odemnie?
— Dwanaście godzin zawieszenia broni, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
Jermyn wstrząsnął głową, jak gdyby chciał odepchnąć zdała uparte myśli.
— Zostanie ocalonym! — wyszeptał, — przez pamięć naszych lat dziecinnych. Dwanaście godzin! przez ten czas zemsta moja z rąk mi się wyknie!
— Ale przystajesz? — zapytała Ellen.
Jermyn przyglądał jej się przez kilka chwil.
Twarz miał purpurową.
— Pozwól mi ucałować twą rękę, — rzekł.
Ellen uśmiechnięta nastawiła policzek. Jermyn dotknął go ustami.
Oczy mu się zaćmiły, westchnął ciężko i padł na ziemię.
Ellen spojrzała na niego litościwym okiem, wzięła świecę trzcinową i weszła do swej komnaty.
Major spał wciąż a sen jego był spokojny.
Wśród nocy widać było jeszcze kilka z tych ruchomych świateł, które Ellen ujrzała przez okno. Poruszały się zwolna w różnych punktach, kierując się wciąż ku jednemu miejscu, położonem na krańcu doliny.
Znajdował się tam cmentarz wiejski w Knockderry, ukryty za kościółkiem i chłopskiemi chatami. W miarę jak światełka zbliżały się do rogu kościoła, znikały z oczu.
Niebawem już tylko dwa pozostały widzialnemi. Wkrótce potem pozostało jedno, które także zniknęło.
Ciemna bezksiężycowa noc pokryła wszystko swym cieniem nieprzeniknionym. We wszystkich chatach, oświeconych wieczorem trzcinowemi świecami, gorejącemi przy umarłych, światła pogasły.
Na szczycie Ranach-Head nie gorzał ogień. Czarno było wszędzie, a wśród jednostajnej ciemności odróżniono zaledwie mgłę siwawą zarysowującą kontury jeziora Corrib.
Ale po za kościółkiem w Knockderry jaśniało znowu światło wśród ciemności. Świecące punkta, które błyszczały tu i owdzie wśród pól, zmieniły tylko położenie i zebrały się na cmentarzu katolickim.
Kilkadziesiąt świec gorzało, około dziesięciu czy