Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/135

Ta strona została przepisana.

dwunastu otwartych grobów. A nad każdym grobem, klęczał rząd mężczyzn i rząd kobiet.
Kobiety modliły się i płakały. Mężczyźni modlili się i czuwali z bronią na ramieniu.
Trzej księża z Knockderry chodzili od jednego grobu do drugiego, odmawiając modlitwy. Dzień się zbliżał, a z pierwszym brzaskiem cmentarz musiał być pusty.
Cmentarz w Knockderry był to po prostu kawał pola, porosły bujną trawą. Kilka krzyży kamiennych z staroświeckiemi napisami sterczało tu i owdzie. Wśród tych pomników na pół zrujnowanych z innego wieku wznosił/ się ruiny świeższej daty, biedne krzyże drewniane zaledwie ociosane, z których deszcz pozmazywał napisy. Nie potrzeba dodawać, że nie było tam ani jednego zbytkownego nagrobka. Najbogatszy mieszkaniec z Knockderry jest jeszcze ubogim, śmierć jego podobną jest do życia, potrzeba im tylko dołu w ziemi, trochę murawy zielonej i pobożnych modłów do Boga odmawianych przez ukochane osoby.
Mimo braku wszelkich pomników, mimo smutnego widoku kilku karłowatych krzaków rozpościerających zaledwie na kilka stóp od ziemi swe chude pokrzywione gałązki, cmentarz w Knockderry wyglądał w tej chwili uroczyście.
Przy blasku świec, klęczące grupy przybierały dziwne postacie, czerwone burnusy odbijały od ciemnych opończy, lufy fuzyi błyszczały tu i owdzie wśród nocy i wszędzie widać było pochylone głowy, osłonięte bujnemi celtyckiemi kędziorami.
Z każdej grupy unosił się śpiew poważny rzymskiej liturgii; od czasu do czasu, między dwiema strofami dawały się słyszeć przytłumione łkania, krzyk rozpaczy matki, żal sieroty, ostatnie skargi nieszczęśliwej miłości.
Smutny to był zaiste widok.
Czasami wznosił się ponad skargi i jęki, głos księdza uczący rezygnacyi i pocieszający nadzieją lepszego świata. Na te słowa pociechy łzy zasychały na licach, lecz gdy ksiądz się oddalił by spełniać swą misyę u innych grup, szlochania rozlegały się silniejsze jeszcze, skargi bardziej rozpaczliwe.
W jednej tylko grupie cicho było wśród ogólnej żałości. Składała się ona z czterech mężczyzn młodych i silnych, otaczających trumnę, przy której klęczały dwie kobiety.
Byli to Mac-Diarmidowie, którzy w milczeniu, modlili się za brata.
Ceremonie skończyły się, usłyszano ze wszech stron głuche uderzenia trumien o dna dołów, potem ten drugi głuchy szelest, który nic z pamięci zatrzeć nie może, pierwszej garści ziemi rzuconej na grobowe deski.
Chrześciańska usługa oddaną została. Umarli spali w swem ostatniem schronieniu. Ułożono na grobach darninę przygotowaną zawczasu i zielony dywan przykrywał znowu bez przerwy całe pole cmentarne. Wszystkie ślady świeżych pogrzebów zostały zatarte.
Księża oddalili się. Za nimi kobiety odeszły wolnym krokiem do domów. Świece pogasły.
Mężczyźni zgromadzili się pod ścianą kościoła.
— Dzielne to były serca i zacni Irlandczycy! — rzekł Michey wśród grobowej ciszy, — trzeba będzie ich pomścić.
Kilku mężczyzn oddzieliło się od grupy i skorzystało z ciemności by się oddalić. Inni zostali, ale nikt nie odpowiedział na wezwanie Micheya.
— Czyżbyśmy byli podli? — mówił tenże dalej — i czy zapomnimy o trupach naszych braci?
— Czy jeszcze za mało poległych leży pod murawą? — zapytał głos jakiś.
— Przeklęty to dzień, — rzekł Patryk Mac-Duff ze zniechęceniem, — przeklęty to dzień, w którym biedni Irlandczycy odważają się zaczepiać Anglików!
Słowa te zostały powitane szeptem potakującym. Jednocześnie grupa rozdzieliła się na dwie połowy.
Najliczniejsza oddaliła się od Mac-Diarmidów, pozostali w liczbie dwudziestu, zbliżyli się do czterech braci.
— Zrobimy co zechcesz, Mac-Diarmidzie, — rzekli, — poległym należy się zemsta i jesteśmy gotowi pomścić naszych braci.


XV.
Potwór.

Musimy się cofnąć aż do pierwszych godzin nocy, której wypadki opowiedzieliśmy. W tem schronieniu, które sobie biedny Pat urządził w jednej z wież zamku Diarmidów, siedział Morris na pieńku i spał z głową opartą o ścianę wilgotną. Widać było z jego postawy, że go sen schwycił niespodzianie, wśród uciążliwego czuwania. Z daleka wyglądał jak zamyślony.
Zblizka jednak wątpliwość była niemożebną. Przy blasku żywicznej gałęzi palącej się w kącie, można było spottrzedz, że szlachetne rysy młodzieńca, wycieńczone znużeniem, są jakby odrętwiałe.
Twardym też był sen jego, po tylu walkach i udręczeniach. Był on jakby pogrążony w letargu. Każden z muskułów jego był zupełnie nieruchomy, sparaliżowany tak jak umysł i wola niespodziewanym odrętwieniem.
Schronienie Pata była to wielka jama okrągła, której bruk z kamienia kostkowego krył się pod gęstą warstwą kurzu. Musiała ona stanowić kiedyś salę do użytku szlachetnych mieszkańców, gdyż na murach pozostały jeszcze ślady rzeźb, a na kilku kamieniach, chwiejących się w ścianie, widać było znaki rycerskie i bohaterskie napisy.
Wszystko to jednak było bardzo stare, Tylko