oko antykwaryusza mogłoby wyczytać wyrazy w napisach napół zatartych cierpliwą, ręką, czasu. W oczach zwykłego śmiertelnika sala ta wyglądała nędznie obdrapanie. Gruzy gromadziły się wzdłuż zniszczonych ścian, a wszędy panował brud wstrętny. Mchem zarastały szczeliny i szpary, owe rany starego budynku, tak jak gangrena zapełnia i zakaża rany ludzkie.
Strzelnice były pozatykane słomą, ale wiatr morski, odepchnięty z tej strony, wdzierał się do wnętrza okrągłem oknem, w którem jeszcze kilka sztab żelaznych pozostało.
Nie było innych mebli, prócz pieńka, na którym spał Morris i pościeli z wilgotnej słomy, stanowiącej łoże biednego Patta.
W środku sali widać było kilka zgasłych węgli, obok glinianej rynki.
Dwa czy trzy obrazy świętych, na których wilgoć wyżarła kolory, wisiało poprzybijanych na ścianach.
Ponad pościelą wisiał nóż, kij i fajka. Nieco dalej w kącie leżało kilka chlebów owsianych, obok prawdziwego skarbu kartofli jeszcze nie zgniłych.
O tej porze roku, taki zapas stanowił majątek i nie znalazłby podobnego w najbogatszych folwarkach w okolicy.
Samo to nawet schronienie, aczkolwiek tak brzydkie, było jednak lepiej opatrzone i mniej wilgotne, niż większość chat ulepionych z błota, stanowiących zwykłe siedziby wieśniaków irlandzkich.
Tak, że w rzeczywistości poczciwy Pat dobrze sobie mieszkał. Ze swym zapasem chleba owsianego i z kilkoma dzbankami poteenu ukrytymi za gruzami, mógł się czuć szczęśliwym jak ryba w wodzie.
Ale ileż goryczy zatruwało to szczęście! Crackenwell z jednej strony, Molly-Maguires z drugiej, wreszcie ten potwór ponury mieszkaniec zwalisk Zamku Diarmidów, którego musiał żywić!
Biedny Pat drogo opłacał swój dobrobyt. Gdyby Crackenwell dowiedział się kiedy o jego stosunkach z sprzysiężonymi, Pat wiedział dobrze, iż zostałby powieszonym. A nie wiele też lepszego mógł się w razie danym spodziewać od spiskowców, nie mówiąc już o tem, że potwór, sprzykrzywszy sobie chleb owsiany, może zechce pokosztować kiedy jego samego.
Trzy groźby wisiały tedy nad jego głową. Tymczasem poczciwy Pat pił i jadł ile się zmieści, ale ciągle we strachu, nie tył bynamniej.
Morris Mac-Diarmid znajdował się w wieży sam. Łoże Pata było puste, a gałąź sosnowa dogorywała, słabo świecając przedmioty.
Cicho było na zewnątrz i wewnątrz. Słychać było tylko daleki szum fal morskich rozbijających się o skały i żałosny świst wiatru jęczącego wśród ruin. Te głosy monotonne i jednostajne, kołysały spoczynek Morrisa.
Spał już od dawna. Siadł na tem miejscu o schyłku dnia, wprosiwszy się w gościnę do Pata i zażądawszy od niego pożywienia dla pokrzepienia wycieńczonych sił. Pat nie był złym chłopcem, a przytem nie śmiał niczego odmówić młodemu człowiekowi, o którym wiedział, że jest naczelnikiem sprzysiężonych. Udzielił mu też jak najszczerszej gościnności i kilkoma łykami wódki, obudził napół uśpione zmysły Morrisa.
— Idź do pałacu, — rzekł mu tenże, napiwszy się i najadłszy.
Pat dopiero co był wrócił z bagnisk Clare-Galway, gdzie starannie siedział ukryty podczas bitwy.
— Arrah! — mruknął, — jestem bardzo zmęczony Mac-Diarmidzie! Wiesz żeśmy nic nie spali ostatniej nocy, a przez cały dzień wypadło pracować z tamtej strony jeziora... Ach! Jezusie! Jezusie! niejeden zacny chłopiec spi tam teraz wśród traw bagniska!
Pat zadrżał na myśl, że gdyby nie jego ostrożność i on mógłby leżeć tam na murawie.
Morris nie słyszał go wcale.
— Zrobiłem co mogłem, — myślał, — ale byłem sam! Nie znalazłem po drodze ani jednego przyjaciela. Trudno mi było usunąć całą tę zgraję służalców tamujących mi przejście? Pat? czy pamiętasz Jessy O’Brien? — zapytał głośno.
— Ma bouchal! biedna droga istota! czy ją pamiętam? o zaprawdę!
Morris otworzył usta jak gdyby chciał dalej mówić o tym samym przedmiocie. Oczy mu zabłysły i krew uderzyła na lica. Ale nie powiedział nic i spuścił na nowo ociężałe powieki.
— Idź do pałacu Montrath, — rzekł. — Jakaś obca kobieta przyjechała tam dzisiaj, musisz się dowiedzieć kto ona jest i zkąd przybywa.
— Toby się dało równie dobrze zrobić jutro, — szepnął Pat, spoglądając pożądliwem okiem na swoje słomiane łoże.
— Musisz wybadać lokai Montratha, — mówił dalej Morris. — Dam ci wszystko co tylko posiadam na świecie, jeżeli zdołasz się dowiedzieć, gdzie oni ukryli biedną Jessy!
— Alboż ona nie umarła? — zapytał Pat.
Morris zbladł bardzo i spuścił głowę.
— Czy ja wiem! — wyszeptał, — Boże zlituj się nademną!
Pat ciekawie spoglądał na niego, Morris naraz podniósł głowę i tupnął niecierplinie nogą.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/136
Ta strona została przepisana.