Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Jeszcześ nie poszedł! — zawołał. — Powiadam ci, że biedna nieszczęśliwa istota umiera wzywając mnie na pomoc! Kto może wiedzieć, ile w tej chwili minuty są warte? Badaj, słuchaj, staraj się odgadnąć!
Pat wahał się.
— Mam się zapytać gdzie się znajduje Jessy? — rzekł.
— Nie, na miłość Boską! — zawołał Morris. — Trzeba odgadnąć, powiadam ci! trzeba się dowiedzieć nazwisko tej nieznajomej kobiety... i wracać czemprędzej powiedzieć mi coś się dowiedział.
Pat jeszcze raz rzucił okiem na swoje wygodne łoże i wyszedł nie siląc się być nieposłusznym.
Morris usiadłszy na pieńku, przysłuchiwał się krokom byłego parobka, niecierpliwiąc się, że idzie zbyt wolno. Był przybity niemal równie fizycznie jak i zniechęcony moralnie. Już kilka nocy nie zamknął oczu, siła ciała i ducha opuszczała go naraz.
Ogień jego dzielnej młodości ożywił by się niezawodnie przy lada promyku nadziei, ale i nadziei już zbrakło. Wezwanie biednej dziewczyny, był to jęk przed skonaniem usłyszany wśród ciemnej nocy. Morris nie wiedział, w którą stronę się udać i w jakim kierunku działać.
Cały ten dzień zeszedł mu na daremnych próbach. Walka w bagniskach Clare-Galway oddaliła z jego drogi, tych wszystkich, którzy mogli mu dopomódz, bezskutecznie szukał braci i przyjaciół.
Sam jeden i nie zdając sobie sprawy z słabej nadziei, która go teraz wiodła, zjawił się u wrót pałacu Montrath. Odgadywał, że tam znajduje się owa kobieta, którą spotkał u stóp przylądka Banach, ta kobieta, z rąk której wyrwał rękopis Jessy; ta kobieta, która musiała wiedzieć zapewne, gdzie dogorywa jego narzeczona.
W każdym innym kraju, człowiek, któryby się znalazł w położeniu Morrisa Mac-Diarmida, zwróciłby się do sądu i wezwał by go na pomoc. Owa skarga napisana krwią na kilku szmatach, wystarczyłaby wszędzie do wywołania interwencyi prawa.
Ale w Irlandyi, wieśniak katolicki nie wierzy w sprawiedliwość sędziów protestanckich. Montrath był lordem, najbogatszym właścicielem ziemskim w całem hrabstwie Connaught! wywierał na przedstawicieli władzy wpływ, dobrze wszystkim wiadomy.
Morris nie pomyślał też nawet o odwołaniu się do tych niecnych sądów, które od tylu miesięcy więziły niesłusznie jego starego ojca. Ufał tylko samemu sobie. Chciał się zobaczyć z tą kobietą, wybadać ją, błagać, zmusić w razie danym.
U drzwi pałacu zapytał o owego Irlandczyka, przyjaciela lat dziecinnych, którego nędza zmusiła do przyjęcia służby u Anglika. Ale człowiek ten za długo już przebywał w Londynie, nie chciał, albo nie śmiał przypomnieć sobie dawnych stosunków.
Służba milorda wielce się ubawiła widząc zakłopotanie biednego Morrisa. Wyśmiano jego długie włosy, jego opończę, kapelusz okrągły z wązkiemi brzegami i wszystkie szczegóły prostaczej odzieży. Odzież tę, Morris nosił dumnie i wśród dandysów stolicy, nie znalazłby szlachetniejszej postawy niż jego. Ale Londyn nie tylko że jest ciemiężycielem, ale wiecznie jeszcze szydzić będzie z tego ludu, który jest na tyle śmiesznym, że z głodu umiera!
Morris myślał już jakby siłą utorować sobie przejście wśród tej zgrai służalców, ale raz dostawszy się do pałacu, jak się ztamtąd wydostać? Im bardziej czuł się osamotnionym, tem więcej lękał się dostać do niewoli, lub zginąć w tej walce, o której wiedział, że nikt po nim nie podejmie w obronie biedniej uwięzionej.