Bracia jego o losie Jessy jeszcze nic nie wiedzieli. Morris też powiedział sobie, że narażając teraz swoją wolność lub życie, stawi na niepewną kartę, ostatnią nadzieję Jessy O’Brien.
A jednak trzeba było działać, bo i zwłoka była rozpaczliwą. Pobiegł też jak szalony do wsi opuszczonej, szukając nieobecnych przyjaciół. Nie znalazł nikogo! Umysł jego, tak bystry zazwyczaj, chwiać się począł, już nie zdawał sobie sprawy ze swych czynności i w miarę jak mijały godziny okropnej męki, kierował się już tylko niepewnym instynktem.
Minął tak dzień. Gdy nadeszła noc, Morris zanadto przygnębiony by się módz oddalić od pałacu Montrath, poszukał schronienia w zamku Diarmid.
Po odejściu Pata, chciał się jeszcze zastanawiać nad położeniem i szukać ratunku w swym znużonym umyśle. Na oczach stanął mu jednocześnie obraz ojca i narzeczonej. Widział twarz sędziwego starca jakby otoczoną aureolą świętych na śmierć przeznaczonych, widział śliczne rysy Jessy wycieńczone męczeństwem, ale łagodne i uśmiechnięte nawet wobec zgonu.
Dręczył go ten sen ciężki przychodzący po wielkiem zmęczeniu. Mówił do siebie we śnie: Pracuję, idę, staram się.
Pat tymczasem zasiadał u stołu lokai Montratha. Dzięki swej pociesznej fizyognomii, został doskonale przyjęty. Groomy i lokaje popisywali się na jego koszt angielskiemi konceptami. Pat nie gniewał się, pił i zajadał na dni ośm. Im więcej z niego żartowano, tem bardziej wydawał się zadowolnym i rzeczywiście pociesznie było widzieć jego chytrą kocią minę, pośród ciężkich fizyognomji lokai angielskich. Jego uśmiech pokorny, w którym jednak przebijała złośliwość, zwracał się wszędzie na około stołu. On sam był ciągle w ruchu recytując cały szereg wykrzykników irlandzkich, które wypowiadał z uszanowaniem i tonem podziwienia.
Groomy i lokaje śledzili za jego ruchami nie zginając karku ani krzyża, ale zwracając się ku niemu całą swą osobą, jak żołnierze drewniane i śmiejąc się śmiechem chrapliwym, właściwym ludowi Londynu, który sprawia trzy razy smutniejsze wrażenie, niż płacz innych ludzi.
Jedząc i pijąc, gadając i schlebiając, biedny Pat spełniał dosyć dobrze poleconą sobie przez Morrisa misyę. Wśród swej gadaniny stawiał pytania, na które służba jako tako odpowiadała. A co się dowiedział to mieścił w najlepszym zakątku swej pamięci i zajadał dalej, by nie wzbudzić podejrzenia.
Wogóle Pat nieźle się wywiązał ze swego zadania. Nie mógł się wielu rzeczy dowiedzieć, gdyż Montrath nie zdradzał przed służbą swych tajemnic, ale dowiedział się tego co wiedzieli lokaje, a od żadnego szpiega wysłanego na zwiady, więcej niepodobna było żądać.
Gdy się zabierał do odejścia, na pożegnanie nalano mu szklankę wódki francuskiej, zawierającą przynajmniej kwaterkę. Pat wypił ją z namaszczeniem za zdrowie prześwietnego towarzystwa. Potem odszedł odprowadzony wiwatami groomów, którzy długo śledzili za jego chwiejącym się krokiem.
Pat przesiedział trzy do czterech godzin w pałacu. W chwili gdy odchodził, właściciele takowego udawali się na spoczynek. Marya Wood położyła się spać pijana, Frania i Georgiana odeszły razem by długo jeszcze i ze strachem, rozmawiać o wypadkach dnia tego. Lord Jerzy wreszcie zamknął się ze swoim plenipotentem i powiernikiem Crackenwell, by się go poradzić o środki wydobycia się z opłakanego kryzysu.
Marya Wood zostawiła mu do jutra czas dla zapłacenia dwóch tysięcy funtów. Montrath wiedział, że kobieta ta po tym terminie oszczędzać go nie będzie.
Morris spał wciąż. Szum na dworze kołysał jego sen głęboki. W długich między sobą przerwach, wśród jednostajnego głosu morza i wiatru, dawał się słyszeć głos inny, jakby wydobywający się z wnętrzności ziemi.
Trudno było rozpoznać naturę tych dźwięków, złamanych i przekształconych tysiącznemi echami starego budynku. Gdy jednak wiatr ucichł na chwilę i gdy się one wznosiły wśród ciszy, można było rozpoznać jakby skargę przygłuszoną i spotężniałe jednocześnie, tajemniczemi wpływami akustyki.
Trwało to kilka sekund i znowu nastawała cisza, słychać było tylko daleki szmer fali obryzgującej nadbrzeżne skały.
Pat otworzył zgniłe drzwi swej siedziby w czasie jednej z tych chwil gdy wśród ruin było zupełnie cicho. Włosy miał rozczochrane i postać pijacką. Chuda twarz jego była purpurowa.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł, — chciałbym cię tam był widzieć mój synu! żebyś ty wiedział co też te przeklęte Angliki nie jedzą! i jak piją! ma bouchal! Arrah! I królowa chyba się lepiej nie żywi.
Sen Morrisa był zanadto głęboki, by głos Pata mógł dojść do jego uszów. Sosnowa gałąź zgasła i w sali panowała zupełna ciemność.
— Hola! Morrisie, — wołał dalej poczciwy Pat, — czy cię tu już nie ma mój chłopcze? Wiem nazwisko kobiety i wiele innych rzeczy jeszcze. Och! mój synu, nie będziesz żałował żeś mnie tam posłał, zaprawdę!
Morris nie odpowiadał. Pat po omacku poszedł wzdłuż ścian aż do pościeli, na której myślał, że zastanie leżącego Morrisa.
— Nie ma nikogo! — mruknął, — ależ przewyborna francuska wódka! Morrisie, kochanku gdzie jesteś? a mięsa ile! jak na Boże Narodzenie!
Cicho było wciąż. Pat skrzesał ognia by zapalić gałąź sosnowa. W chwili gdy suche drzewo zajęło się płomieniem, rozległ się nagle ten głos nieznany, jęczą-
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/138
Ta strona została przepisana.