cy wśród ruin. Purpurowa twarz wieśniaka, zsiniała naraz.
Płonąca gałąź wypadła z rąk jego i padła na wilgotną ziemię gdzie zgasła. Przy blasku jej, świecącym przez sekundę, Pat zobaczył Morrisa Mac-Diarmida siedzącego zawsze na tem samem miejscu, nieruchomego, bladego i z głową wspartą o mur.
Oczy parobka, wyszczerzone zdawały się, że wyskoczą na wierzch.
— Potwór! — wyszeptał stłumionym głosem. — Jezusie! Matko Najświętsza! Święty Patryku! Potwór tu był pewnie i udusił biednego Morrisa!
Ciemno było jak w lochu, a Pat nie śmiał już zapalić gałęzi sosnowej.
— O ja nieszczęśliwy! — rzekł z cicha. Potwór musiał być wściekle głodny, gdyż od trzech dni zapomniałem o nim.
Rzeczywiście, biedny Pat zajęty wielką polityką, przez trzy dni nie pomyślał o swym obowiązku i nie rzucił strawy potworowi żywionemu przez Crackenwelle.
Potwór musiał bardzo osłabnąć i Pat, usłyszawszy jego skargę, znajdował, że głos jego jest jakby omdlały.
W tej pierwszej chwili trwogi, za żadne skarby świata nie poniósłby natychmiast potworowi codziennego pożywienia. Usiadł na słomie, drżąc cały i zatkał sobie uszy, by nie słyszeć przerażających go jęków. Ale po kilku minutach zerwał się na równe nogi, jak gdyby go kto ukłuł.
— Chryste Jezu! — zawołał, — Patryku święty! ależ jeżeli ja mu dam zdechnąć 4o mnie powieszą!
— Morrisie! — rzekł, — przyjacielu mój, jeżeli jesteś żywy, ratuj mnie!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Pat czuł, że mu się słabo robi, ale w ważnych chwilach, człowiek znajduje właśnie siłę do śmiałych postanowień. Pat, wśród swego strachu, zdobył się na odwagę. Popełzał za czworakach aż do zapasu chleba owsianego.
Wybrał z nich trzy największe, by wynagrodzić potworowi długi post na który go skazał.
Z trzema chlebamii z dzbankiem wody wyszedł małemi drzwiczkami prowadzącemi do wnętrza zwalisk i skierował kroki wązkim korytarzem pełnym gruzów.
Bez światła wszedł na schody kręcone umieszczone w narożnej wieży zamku zawieszonej nad przepaścią, na samym szczyście Ranach-Head.
Dostał się do sali otwartej na wszystkie wiatry i stanowiącej pierwsze piętro wieży. W środku tej sali znajdowała się skrzynia stojąca na podłodze. Pat złożył w niej trzy chleby i dzbanek z wodą. Odwiązał sznur przyczepiony do muru i usłyszano skrzypienie bloków.
Jednocześnie skrzynia spuściła się, pozostawiając w podłodze otwór kwadratowy.
Otworem tym wydobył się ten sam głos słyszany niedawno, lecz bliższy i wyraźniejszy.
Był to widocznie głos ludzki, lecz tutaj, jak i w schronieniu Pata, echa odsyłały dźwięki wzmocnione zmienione.
Biednemu wieśniakowi wydało się, że czuje zęby potwora na ciele.
— Jak on wyje! — zawołał, — Jezu Chryste! dopiero musi być zagniewany!
I jak gdyby się spodziewał, że go ułagodzi oskarżając samego siebie, dodał potulnym głosem:
— Ma słuszność! ma bouchal! trzy dni bez pożywienia, jestem niecnym hultajem!
Pat uczuł, że skrzynia dostała się na dno wieży i pospiesznie począł ciągnąć za sznur. Bloki zaskrzypiały znowu, jęk podziemny powtórzył się i wśród przeraźliwego wycia, jakie wytwarzało echo, można było rozpoznać bolesną skargę.
Skrzynia wróciła do dawnego poziomu wypróżniona na dole i zatkała otwór. Pat odetchnął wolniej. Nie był jeszcze zupełnie zaspokojonym, gdyż strach był wrodzoną jego chorobą; ale odrazu stracił dotychczasową pokorę. Pokazał pięść potworowi, straszliwie wyszczerzywszy oczy.
— Nabochsh! przeklęta bestyo, — rzekł, — żebym cię raz mógł za kark schwycić, to byś pewnie na wieki przestał krzyczeć.
Jęk podziemny zamilkł.
— Milczy, paskudne zwierze! — pomyślał Pat, — pożera dobry chleb, który mu dałem, a który by uszczęśliwił tylu poczciwych chrześcian! Ach! ma bouchal! gdybym się nie bał być powieszonym!
Tak perorując dostał się do schodów i zeszedł po nadłamanych stopniach. Wróciwszy do swego schronienia, zapalił gałąź sosnową i zebrawszy się na odwagę zbliżył się do Morrisa. Strach wyparował mu nieco z głowy wyziewy szlachetnej wódki francuskiej, był jednak jeszcze na pół pijanym.
— Usnął zacny chłopiec, — wyszeptał. — Niech mnie dyabli porwą, byłem pewny, że już nie żyje! Och! och! co za szczęście! nie radbym spędzić nocy obok trupa.
Przyglądał się czas jakiś zmienionej i przygnębionej fizyognomii Morrisa, potem podniósł rękę by go obudzić. Ale się namyślił.
— On potrzebuje odpoczynku i ja także, — pomyślał. — Jeżeli go obudzę, będzie mnie badał przez dwie godziny, a tak mi się spać chce.
Ziewnął i mówił całej:
— Śpij Morrisie, śpij kochanku! to nie ja zaprawdę będę ci sen przerywał.
Ziewnął jeszcze, zgasił gorejącą gałąź i rzucił się na słomę.
W kilka chwil potem potężne jego chrapanie wtórowało szumowi wichru i morza.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/139
Ta strona została przepisana.