szatach. Przebyli Moynę po moście zbudowanym kiedyś przez Łukasza Neale, dla potrzeb gospodarskich.
Na drugim brzegu rzeki, torfiarz zatrzymał się.
W miejscu, w którem przed kilkoma miesiącami wznosiły się folwarczne budynki, pozostało tylko nieco gruzów, już pokrytych bujną roślinnością. Można jeszcze było rozpoznać tu i owdzie, szychty muru i kilka szczątków ścian nie zniszczonych pożarem.
I nic więcej. Zemsta, cioci Molly-Maguire, nie zadawalniała się półśrodkami.
O dwadzieścia kroków od zgliszcz, Gib ukazał dzieciom palcem mały pagórek.
— Tam to byliście pewnego wieczora w listopadzie roku zeszłego, — rzekł, usiłując nadać swym słowom ton żartobliwy, — i widzieliście przechodzących wielu ludzi z maskami na twarzach. Na czele ich szedł wysoki starzec, który wstrząsał kagańcem.... będziecie pamiętać moi drodzy?
— Ależ ojcze, — wyszeptała mała Su, — byliśmy daleko ztąd w listopadzie roku zeszłego!
— Nie widzieliśmy nic podobnego, — rzekł Paddy.
Gib tupnął nogą i spojrzał się na nich marszcząc brwi.
— Potrzeba by tak było, — rzekł głuchym głosem, — ja tak chcę! Byliście tutaj i widzieliście!
Dzieci wstrząsnęły tylko główkami nic nie odpowiedziawszy.
— Czyście już zapomnieli, co wam wczoraj wieczór mówiłem? — zapytał Boe.
— Nie ojcze, — odpowiedziała Su, — ale stary Miles Mac-Diarmid jest taki dobry! i miałby przez nas umrzeć jak żołnierze angielscy!
Gib odwrócił głowę by ukryć nagły rumieniec, który mu oblał twarz całą.
— Ależ mała waryatko! — wyszeptał, — czy sądzisz, że cię ojciec może do złego namawiać.
— O nie! — odpowiedziały razem oboje dzieci.
Gib porwał je po kolei w objęcia i ucałował. Czoło miał oblane potem.
— To zacny i święty starzec, Miles Mac-Diarmid! — rzekł spuszczając oczy. — Któż by chciał mu przykrość zrobić? Nie troszczcie się o rzeczy, których nie możecie zrozumieć i myślcie raczej o szczęśliwem życiu, jakie zastąpi naszą biedę. Nigdy już nie będziesz głodny Paddy! nigdy ci nie będzie zimno Su! nie będziecie potrzebowali pracować w zmarzłem torfowisku! a mieć będziecie odzież jeszcze piękniejszą niż ta!
Nie potrzeba było więcej by przygłuszyć nieokreślone skrupuły dzieci, biednych istot, u których instynkt dobrego marniał, jak ziarno rzucone na ziemię nie przygotowaną.
Poczęły się przyglądać swym ubraniom, podziwiając je znowu i więcej jeszcze niż wprzódy, i o wszystkiem innem, prócz o swej radości, zapomniały.
— Jeszcze piękniejsze niż te! — zawołała Su, — czy słyszysz braciszku?
— Jak to czy słyszę! — odpowiedział Paddy, — będziemy ubrani jak dzieci bogaczów z Galway!
— I będziemy się bawić od rana do wieczora!
— Dzięki, dzięki, kochany ojcze.
Gib uśmiechał się gorzko.
— Najświętsza Panno, proś twego syna Jezusa, by mi wybaczył! — wyszeptał. — Ale tak długo patrzałem na ich cierpienia, tak długo słuchać musiałem ich biedne głosiki, żalące się na głód, a nie mogłem dać im kawałka chleba!... Usłuchacie mnie, wszak prawda moi drodzy? — rzekł głośno, — nie zapomniecie co wam ojciec powiedział?
— Będziemy posłuszne, — odpowiedziały dzieci.
Gib wziął je znowu za ręce i poszedł ku miastu.
O ile podczas wyborów widzieliśmy ulice w Galway pełne ludzi i hałaśliwe, o tyle dzisiaj były puste i ciche. Cisza panowała w oberży pod Wielkim Oswobodzicielem, o kilka kroków od milczącego Króla Malkolma.
Torfiarz i dzieci przeszli przez miasto szybkim krokiem, spotkawszy po drodze zaledwie kilku wieśniaków w obszarpanych opończach, którzy spoglądali na nich podejrzliwem okiem.
Dnia poprzedniego więcej by zwrócili na siebie uwagę i ten ubiór dostatni, zastępujący zwykłe ich łachmany, mógłby stać się dla nich niebezpiecznym, ale dzisiaj ktokolwiek z okolicy pozostał w mieście, ten podążył do sądu. Tego to dnia bowiem przysięgli mieli zdecydować o losie starego Milesa Mac-Diarmida.
Ciekawość była jednakowa, tak u protestantów jak i u katolików, sala trybunału okazała się za szczupłą dla pomieszczenia wszystkich cisnących się od świtu.
Gib Roe obszedł na około i dostał się do sądu ostrożnie, tylnemi drzwiami. Z tej strony nie było nikogo, torfiarz mógł być zaprowadzonym bezpiecznie do gabinetu sędziego Mac-Forte, gdzie go z niecierpliwością wyczekiwano.
Gdy stawał na progu, Miles Mac-Diarmid, którego prowadzono z więzienia, ukazał się na drugim końcu galeryi. Gib stanął, nie będąc wstanie postąpić kroku dalej, jakaś siła nadprzyrodzona przykuła mu obie nogi do podłogi.
Miles szedł zwolna pomiędzy klucznikiem Nickolas, uśmiechającym się łagodnie i mistrzem Allan, dozorcą, którego straszna źrenica rzucała w tej ważnej chwili spojrzenia dzikie i drapieżne. Wiedli go do sali sądowej.
Gdy przechodził koło Giba, poznał go, chociaż tenże był do niego tyłem odwrócony.
— Jak się masz Roe, mój chłopcze, — rzekł, spodziewam się widzieć cię niebawem siedzącego za mym stołem, jak dawniej, w folwarku Mamturh.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/142
Ta strona została przepisana.