Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/143

Ta strona została przepisana.

Torfiarz, blady jak Judasz po pocałunku Chrystusa, odwrócił się na pół.
— Drzwi waszego domu były zawsze dla biednych otwarte, Mac-Diarmidzie, — odpowiedział, — mam nadzieję, że zostaniesz osądzony, tak jak na to zasługujesz.
Dzieci uśmiechały się do starca.
— Naprzód! — zakomenderował groźnie straszny dozorca.
— Mistrz Allan ma słuszność, — dodał dobroduszny Nickolas, — Milesie, zacny mój przyjacielu, idź naprzód, nie możemy tu się zatrzymywać.
Miles podał rękę torfiarzowi, który jej dotknął i o mało nie omdlał, poczem poszedł dalej ze swoją strażą, Gib zaś wszedł do gabinetu sędziego.
W gabinecie tym znajdowali się Mac-Foote, Jozue Daws, wójt Payna i dwóch czy trzech podrzędniejszych urzędników sądowych. W fotelu przy oknie siedziała Fenella Daws, zajęta czytaniem jakiejś sentymentalnej historyi. Przy niej leżały książka do notatek i zatemperowany ołówek.
Nigdy jeszcze, żadna kobieta nie przestąpiła progu tej irlandzkiej Temidy.
Ale Mac-Foote był uprzejmym dla dam sędzią, a dla kogóż będą stworzone przywileje, jeżeli nie dla takich wyborowych istot, jak Fenella Daws?
Na widok Giba Roe, zachmurzona fizyognomia podintendenta policyi, raczyła się nieco wypogodzić; nie wiele nawet brakowało, że nie zaczął sobie zacierać rąk z zadowolenia, wziął sobie za punkt honoru, by Miles został skazanym, a w razie nieprzybycia torfiarza, przegrałby sprawę niezawodnie.
— Kochany kolego, — rzekł Mac-Foote, — ja się osobiście do tego mięszać nie mogę. Czyń jak myślisz najlepiej, byśmy do prawdy dojść mogli.
Odsunął swój fotel. Wójt Payne i inni czarni jegomościowie z siwemi perukami poszli za jego przykładem, a pani Fenella zapisała w swej książeczce: „Zaszczytne skrópułyi delikatność sędzów protestanckich“.
Gib zbliżył się kłaniając na prawo i na lewo niezgrabnie i z nieśmiałością. Dzieci szły tuż za nim, z szeroko otwartemi przestraszonemi oczami, przyglądały się z podziwieniem czarnym sukniom i pudrowanym perukom, nie przypominając sobie by kiedy równie brzydkich ludzi widziały.
Gib zatrzymał się przed Jozuem Daws i stał, trzymając kapelusz w ręku.
— I cóż! mój przyjacielu, — rzekł podintendent policyi, — przyszedłeś stosownie do przyrzeczenia i gotów jesteś zapewne uczynić to co się zobowiązałeś?
Gib był jeszcze pod wrażeniem swego spotkania z Milesem; głos zamarł mu w gardle, nie był wstanie nic odpowiedzieć.
Poważny Jozue wyciągnął z kieszeni garść łakoci i podał je dzieciom z uśmiechem prawie uprzejmym.
Su i Paddy z niedowierzaniem powąchali nieznany przysmak, skosztowali najprzód ostrożnie, potem zjedli wszystko z apetytem.
Podintendent policyi odrazu zjednał ich sobie.
Ołówek Fenelli kreślił czemprędzej na welinowym papierze:
„Namiętność dzieci irlandzkich do łakoci“.
Jozue Daws spojrzał na torfiarza wzrokiem imponującym i surowym.
— Jestem przekonany mój przyjacielu, — rzekł, — żeś nie zmienił swego postanowienia i że gotów jesteś zawsze wyznać prawdę.
— Prawdę! — wymówił Gib głosem głuchym i pełnym bolesnej ironii.
— Prawdę, — powtórzył Jozue Daws, a twarz jego przybrała wyraz bardziej imponujący niż kiedykolwiek. Spodziewam się, żeś nie uległ złym wpływom i namowom spiskowców.
— Sprzysiężeni Molly-Maguires zawsze spełniają swe wyroki i pogróżki, — szepnął biedny torfiarz.
Daws ruszył tylko ramionami.
Mac-Foote i inni urzędnicy, którzy, aczkolwiek dyskretnie usunęli się, nie tracili jednak ani jednego słowa z całej rozmowy, spojrzeli na siebie z niepokojem. Nie byli to źli ludzie, w ścisłem tego słowa znaczeniu, ale byli zdania, że nie zaszkodzi od czasu do czasu skazać sądownie katolika, chociażby tylko dla przykładu. Jeżeli nawet Mac-Diarmid nie był spiskowcem, był on w każdym razie zagorzałym stronnikiem O’Conella i legalnej agitacyi. W pojęciu oranżystów, były to dwa występki jednakowej miary.
Jozue Daws był jednak niespokojny. Su i Paddy, pochłonąwszy dar jego, spoglądali pożądliwie na szerokie kieszenie czarnego fraka.
Uraczył ich po raz drugi.
— Czyżby to miało znaczyć, — rzekł wreszcie zwracając się do torfiarza, — że pozwoliłeś sobie zażartować z sądu, wprowadzając go na fałszywą drogę? Niebezpieczna to gra mój chłopcze, sąd ma silną rękę i potrafi karać!
Gib spuścił głowę melancholijnie.
— Dałby Bóg, — rzekł, — by mnie tylko obawa skłaniała do mówienia. Ach! Wasza Wielmożność! W sza Wielmożność! — dodał chwytając się obiema rękami za czoło, — gdyby tylko dzieci miały co jeść, to mógłbyś mnie straszyć: Gib! zostaniesz powieszony! Gib! musisz umrzeć! sąd cię skarze! śmierć nie jest straszną dla nas biedaków, dla których życie jest cierpieniem.
Gib zamilkł i spojrzał się ukradkiem na swoje dzieci, które uśmiechały się zajadając łakocie.
— Ach! drogie niewiniątka! — rzekł cichym głosem; — gdybyście państwo widzieli jak one płaczą gdy są głodne! Przyjrzyjcie się im, jakie to chude, jakie