mizerne i blade.... Boże! który mi je dałeś, czy mnie ukarzesz za to, żem je zanadto kochał!
Mac-Foote i jego towarzysze zamienili znaczące uśmiechy. Zwycięztwo „prawdy“ zdawało się niezawodnem.
Fenella Daws nic nie rozumiała znaczenia tej sceny, na wszelki przypadek zanotowała jednak w swej książeczce:
„Dramatyczna rozmowa między Jozuem Daws i wieśniakiem irlandzkim, ojcem dzieci, które lubią łakocie“.
Gib spuścił głowę i stał z rękami skrzyżowanemi na piersi.
— Jesteś dobrym ojcem mój przyjacielu, — rzekł Jozue Daws, — a to co dzisiaj uczynisz, zapewni szczęście twoim dzieciom.
— Tak mi się zdaje, — rzekł cicho torfiarz.
— Czas już nadszedł, czy jesteś gotów?
Gib nic nie odpowiedział. W tej ważnej chwili krew mu się burzyła na wspomnienie własnej hańby, sił mu zbrakło do spełnienia niecnej zdrady.
— Czyś gotów? — powtórzył Jozue Daws.
Gib podniósł głowę, żyły mu na czole nabrzmiały, spojrzał się urzędnikowi policyjnemu prosto w oczy i usta mu się otworzyły, by odpowiedzieć odmownie. Lecz w tej chwili usłyszał wesołą paplaninę dzieci i mimowolnie spojrzał na nie. Krew odstąpiła mu z policzek, oczy napełniły się łzami i znowu spuścił głowę.
— A pan, — rzekł przytłumionym głosem, — czy gotów jesteś spełnić swe przyrzeczenia?
— Powtórzmy je, — rzekł Jozue Daws, — trzy nowe ubrania.
— Groszy, — mówił dalej Gib, — pełen worek kartoflany, ile tylko będę mógł unieść na grzbiecie.
— Obiecuję ci dać jeszcze o połowę więcej, mój chłopcze.
— I dostarczysz mi pan środki dostania się natychmiast do Szkocyi wraz z obojgiem dzieci?
— Dostarczę!
Gib począł z ciężkością oddychać, straszna walka staczała się w jego duszy.
— Czyś gotów? — powtórzył po raz trzeci podintendent policyi.
— Jestem gotów!
— Dzieci czy wiedzą?... — zaczął pytać Jozue Daws.
— Wiedzą, — rzekł torfiarz.
Daws powstał, Mac-Foote i inni poszli za jego przykładem i Fenella zaledwie zdążyła napisać w książeczce uwagę, równie właściwą jak poprzednie.
Całe towarzystwo opuściło gabinet sędziego i udało się do sali posiedzeń.
Przysięgli już się byli zgromadzili, prokurator siedział na swem miejscu, sędziowie na swoich, dyżurny alderman zajął sam miejsce w swej trybunie.
Publiczność w łachmanach czekała niecierpliwa ale milcząca.
Przysięgli, wedle zwyczaju przyjętego w owej epoce, byli wszyscy protestantami.
Jako świadkowie występowali tylko Gib i jego dzieci, które uśmiechając się, zajadały wciąż łakocie Jozuego Daws.
Wszystkie oczy były na nich zwrócone, nikt bowiem w sali nie wątpił, że od nich zależało życie lub śmierć oskarżonego.
Na ławie oskarżonych siedział stary Miles, poważny i spokojny jak zawsze.
Za nim stanęli Sam, Michey, Larry i Owen. W chwili gdy Mac-Foote i Daws wchodzili do sali, tłum się rozsunął dając przejście Morrisowi Mac-Diarmid.
Blade rysy jego były okryte kurzem i potem. Był zadyszany jak gdyby przybiegł zdaleka.
Nie wyrzekłszy ani słowa, stanął za ojcem na czele braci.
Marya Wood wybrała sobie najpiękniejszy pokój w pałacu Montrath. Nie był on równie wspaniałym jak jej apartament na Portland-Place, ale niczego jej w nim nie brakowało i królowa w podróży zadowolniłaby się podobnem schronieniem.
Marya Wood nie żaliła się też bardzo.
Obudziła się rano i zadzwoniła na lokaja, który wszedł natychmiast z flaszką araku, Marya Wood po to też tylko dzwoniła.
Bogata jej ranna tualeta uwydatniała jeszcze bardziej trupią bladość jej lica, oczy bez wyrazu zdawały się spoglądać w próżnię, oddech jej był ciężki.
Gdy lokaj przyszedł z tacą, podniosła się na łóżku z trudnością. Lokaj podparł ją ręką.
Schwyciła flaszkę i nalała sobie spory kieliszek. Ręka jej tak drżała, że trunek rozlewał się na tacę i na prześcieradła, napełniając cały pokój alkoholicznym zapachem.
Nozdrze panny Wood rozkoszowały się ulubioną wonią.
Mimo drżenia ręki, zdołała wreszcie zbliżyć kieliszek do zsiniałych ust i wychyliła go odrazu.
Przeistoczyła się w jednej chwili. Krew zabarwiła jej wybladłe policzki, oczy jej się ożywiły; wyraz zadowolenia odmalował się na rysach i pewną już ręką postawiła kieliszek na tacy.