Montrath zadrżał, jakgdyby przebudzony ze snu ciężkiego.
— W wieży Diarmidów, — powtórzył, — więc ona tam jest.
Frania, podtrzymując Georgianę, która wracała do zmysłów, starała się jednak dobrze zapamiętać każde słowo Maryi Wood.
Ta już była doszła do najwyższego stopnia wściekłości, mówiła coś jeszcze, lecz już nie słyszano słów jej. Siły ją opuszczały, Crackenwell, spokojny i doskonale panujący nad sobą, powstrzymywał już tylko jej ruchy, raptowne i konwulsyjne.
Ale i te rzucania się przeszły. Siły Maryi Wood zupełnie osłabły. Została pokonaną, już ruszyć się nie mogła.
— Pomóż mi milordzie, — rzekł chłodno Crackenwell.
Montrath zdobył się na odwagę i podszedł do obezwładnionej nieprzyjaciółki, wziął ją za nogi, podczas gdy Crackenwell podtrzymywał jej głowę i obydwaj ponieśli ją do pokoju, w którym noc spędziła.
— Jeżeli umrze, tem lepie], — rzekł Crackenwell, — jeżeli nie, to zobaczymy jak wypadnie na postąpić.
— Ależ jej lokaje, którzy pozostali w Galway? — zauważył lord, drżąc jeszcze ze strachu.
— Pojadę do Galway, — odpowiedział Crackenwell, — przywiozę lokai i służące.
Złożyli Maryę Wood bez zmysłów, na łóżku.
— Teraz milordzie, — mówił dalej plenipotent, — musimy czem prędzej wrócić do salonu. Te panie i tak już za wiele słyszały i przezorność każe mieć je na oku.
— Prawda, — szepnął Montrath.
Przeszli znowu przez długie korytarze pałacu i zwrócili do salonu.
W salonie nie było nikogo.
Udali się do pokoju Georgiany, który także zastali próżny. Przejrzeli wszystkie pokoje, nikt nie mógł ich objaśnić, co się stało z obiema młodemu kobietami.
— Wiedzą wszystko, — mruknął Crackenwell, — a jak tylko kobiety wiedzą, to paplą. Ale koniec końców, trzeba dowodów by zkazać lorda, a dziś jeszcze grób Jessy może być próżny.
— Pójdziesz po nią Robercie?
— Pójdziemy razem milordzie.
— Czy żyje jeszcze? — wyszeptał Montrath drżąc cały.
— Spodziewam się że żyje, — rzekł plenipotent, — gdyby nie żyła, kłopot byłby mniejszy. O stopy góry Ranach, morze się rozbija....
Tak rozmawiając wrócili do pokoju Maryi Wood. Ze zdziwieniem usłyszeli w nim głos dzwonka.
Crackenwell wszedł.
Marya siedziała na łóżku i zdawała się nie mieć wyobrażenia o tem wszystkiem co zaszło. Podała rękę wchodzącemu Crackenwell w najserdeczniejszy sposób.
— Dzień dobry Robercie, — rzekła z uśmiechem, — dawnośmy się już mój chłopcze nie widzieli. Pali mnie jakoś w gardle dziś rano. Każ mi przynieść butelkę araku.
Georgiana i Frania opuściły salon natychmiast po wyjściu lorda Jerzego i Roberta. Uciekły, same nie wiedząc w pierwszej chwili dokąd się udać. Georgiana nie była wstanie zebrać myśli, trwoga przyprowadzała ją do szaleństwa.
A miała się czego lękać. Pobyt w pałacu stawał się dla niej niebezpieczniejszym niż kiedykolwiek. Rzeczywistość przewyższyła w swej grozie jej romantyczne obawy. Wspierała się osłabiona, na ramieniu Frani, pozwalając kierować sobą jak dziecko nieznane drogi.
Frania, że zwykłą swą bystrością umysłu, domyśliła się, że zechcą je zatrzymać w pałacu, wskutek zwierzeń, które usłyszały. Zanadto wiele wiedziały teraz, by nie usiłowano zamknąć im ust, jakimkolwiek sposobem.
Pierwszą więc jej myślą było, wyprowadzić Georgianę po za obręb pałacu. Poniżej parku, od strony zatoki Kilkerran, m usiał oczekiwać powóz, który obstalowała wczoraj by powrócić do Galway.
Ale park był obszerny i wyjście z niego nie łatwe. Georgiana, zaledwie wróciwszy do zmysłów, była osłabiona i szła wolnym i niepewnym krokiem. Frania podtrzymywała ją jak mogła i dodawała jej odwagi.
Przechodząc, spojrzały obie ze wzruszeniem na stare ruiny zamku Diarmidów, które się wznosiły ponure i wyniosłe na samym szczycie przylądka.
Georgiana zastanawiała się nad swem położeniem i dreszcz ją przenikał. Widziała się już zamurowaną w czarnym grobie. Myśl o Jessy O’Brien, umierającej wśród tych ruin dręczyła jej umysł. Litość i przestrach jakie wzbudzało w niej to powolne konanie, odnosił się więcej do niej samej niż do prawdziwej ofiary.
Franię przeciwnie, biedna zamurowana istota wzruszała wyłącznie, a jeżeli nawet i osobiste myśli zjawiały się wśród litości, to wywoływały tylko uczucia miłosierdzia i poświęcenia.
Ta kobieta, która cierpiała pod kamieniem grobowym, była narzeczoną Morrisa. Morris kochał ją kiedyś. Czy kocha ją jeszcze?
Frania jedna tylko mogła sobie na to pytanie uczynić odpowiedź, wierzyła bowiem w szlachetność serca Morrisa.
Gdy oderwała wzrok od ruin, westchnęła z głębi piersi. Spuściła zwilżone łzami oczy.
— Georgiano, — rzekła przyspieszając kroku, — i uciekajmy, uciekajmy czemprędzej!