Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/149

Ta strona została przepisana.

Myślała o tem jak ocalić tych, którzy cierpieli, obraz Morrisa stał jej przed oczyma. Ale na prawo i na lewo młodego Mac-Diarmida, widziała starca zagrożonego śmiercią i biedną konającą kobietę.
Spieszyła się też, jak gdyby szło o własne jej życie. W te wątłe, dziewicze ciało, litość wlała siłę męzką.
Przez drzewa parku światło zaczynało przeświecać i pomiędzy rozrzedzonemi pniami, obie kobiety ujrzały morze. Powóz czekał na umówionem miejscu, u stóp drożyny, po której konie nie były by się wstanie wdrapać.
Podczas gdy lord i Crackenwell przepatrywali wszystkie zakątki pałacu, Georgiana i Frania pędziły kłusem ku miastu.
Ktoś jednak ścigał je po skalistych drogach idących wzdłuż zatoki Kilkerran; nie był to ani Crackenwell ani Montrath.
Morris Mac-Diarmid przespał noc całą snem kamiennym. Był już biały dzień, gdy się przebudził. Ciało jego było całkiem zbolałe, wskutek położenia w jakiem pozostał przez długi czas letargicznego odrętwienia; zesztywniałe nogi odmawiały usługi, a karkiem zmrożonem wilgocią murów, ruszyć nawet nie mógł. W każdym członku czuł ból dotkliwy. Kilkakrotnie nadaremnie powstać usiłował, padał wciąż na twardy pieniek. Zawołał na Pata, ale Pat chrapał zapamiętale i nie słyszał go.
Wreszcie muskuły Morrisa wypoczęły nieco i mógł powstać na nogi. Straconą nadaremnie noc wyrzucał sobie jak zbrodnię. Jak myśl o Jessy mogła nie wystarczyć by dodać mu siły do czuwania. Nadzieja opuszczała go, ale przytrzymywał się jej gwałtem. Schwycił biednego Pata za ramiona i wstrząsnął nim.
Pat począł jęczyć przeraźliwie, sądził bowiem, że się dostał w szpony potwora. Wciąż bowiem o nim myślał.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł wreszcie, przecierając oczy, — wolę, że to ty jesteś niż on, mój dobry panie! ale po co przychodzisz tak rano do mojej nory?
— Dałem ci polecenie wczoraj wieczór, — odpowiedział Morris, — czemu mnie nie zbudziłeś?
Pat wciąż tarł sobie oczy aż się zaczerwieniły.
— Wczoraj! — mruknął, — zlecenie? Niech mnie licho porwie jeżeli sobie przypominam, złotko moje! Arrah! — zawołał nagle, — gdzie to straciłem głowę? Przypominam sobie, przypominam! Ci łajdacy Anglicy poczęstowali mnie wódką francuską. Ach! Morrisie! mój drogi! to mi dopiero smaczna wódka!
— Czyś wybadał lokai Montratha?
— Tak jest panie mój. A jak mnie uraczyli same chłopcy!
— Cóż ci powiedzieli?
— Powiedzieli mi, żebym pił. To ich nic nie kosztuje. Milord za wszystko płaci.
Morris schwycił go znowu za ramie i potrząsnął nim silnie.
— Co ci powiedzieli? — za pytał powtórnie.
Musha! Puść mnie Mac-Diarmidzie! Powiedzieli mi, że nowa żona milorda jest jeszcze piękniejsza niż Jessy O’Brien, biedna sama dusza.
Morris zapanował nad swym gniewem.
— Ale ta kobieta? — pytał dalej, — ta nieznajoma?
— Królowa! — rzekł Pat śmiejąc się. — A to pocieszna historya mój chłopcze! Wyobraź sobie, że poczciwi ludziska w Galway wzięli ją za królową. Jezu Chryste! dopiero to naśmieliśmy się Mac-Diarmidzie!
— Ależ nazwisko jej? czy wiesz jej nazwisko, — zapytał Morris, zdobywając się jeszcze na cierpliwość, którą już tracić zaczynał.
— Jej nazwisko, — powtórzył Pat, — nazywano ją tylko królową, albo panią O’Connell. Kobieta ta pochodzi z Londynu, pije arak, tak jak ty wodę....
Morris zaczął baczniej słuchać.
— Zaczekaj! — zawołał Pat, — przypominam sobie jej imie... Marya....
Pat zamilkł, Morris czekał na dalsze wiadomości natężoną uwagą.
— Marya Good, — mówił dalej wieśniak, — czy też Marya Wood.
— Marya Wood, — rzekł Morris ponurym głosem.
Pat klasnął w ręce.
— Tak jest, tak jest, — zawołał.
I począł znowu prawić o doskonałej kolacyi, jaką spożył i o tej sławnej wódce francuskiej, której wspomnienie miało mu pozostać do końca życia, chociażby żył i sto pięćdziesiąt lat, naboclish!
Morris już go nie słuchał, stał wyprostowany i nieruchomy z ręką położoną na czole.
Po kilku minutach wyszedł, nie wyrzekłszy ani słowa.
Pat śledził za nim jakiś czas wzrokiem przez szczelinę we drzwiach, potem zawrócił do wnętrza i napił się potenu.
— Nie wart jest wódki francuskiej, — mruknął, — ale pić go można. Co zaś do Morrisa, zacny to chłopak, ale zdaje mi się, że dostaje bzika. Wszyscy Mac-Diarmidowie są tacy sami. Musha! To dzisiaj sądzą starego Milesa, muszę pójść to zobaczyć.
Zanim się jednak wybrał, wziął pod każdą rękę chleb i poszedł na pierwsze piętro wieży, zanieść śniadanie potworowi. Przez okno pokoju, w którym znajdowała się ruchoma skrzynia, ujrzał człowieka przeskakującego przez parkan otaczający park i biegnącego wśród drzew ku zatoce. Poznał ciemną opończę i długi kij Morrisa.
Pokręcił poważnie spiczastą swą głową, osłonioną bujną rozczochroną czupryną.