— Nie ma co mówić, — mruknął, — biedny chłopak, zwaryował, niech Bóg nad nim czuwa.
Morris wszedł w gęstwinę i zniknął niebawem między drzewami. Dnia tego, jak i poprzedniego, puścił się pchany naprzód gwałtowną potrzebą działania, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, co mu uczynić wypadnie.
Nazwisko Maryi Wood wymówione przed chwilą, obudziło na nowo jego nadzieję. Tę to kobietę, wspólniczkę zbrodni Montratha, musiał przedewszystkiem odszukać, nie zasługiwała ona ani na litość ani na żadne względy; wszelkie środki z nią wydawały mu się godziwe. Ale jak się do niej dostać?
Morris, nie znając jeszcze jej nazwiska, chciał się już jednak do niej zbliżyć. Przeszkody, których nie mógł zwalczyć dnia poprzedniego, znowu stawały przed nim. Marya Wood była bronioną zarówno silnemi murami, jak i zgrają lokai Montratha.
Mimo to, wyszedłszy z ruin zamku Diarmidów, puścił się Morris ku pałacowi. Nie miał żadnego z góry ukartowanego planu, chciał chciał jeszcze raz spróbować szczęścia. Głowna brama, od strony Mamturh i Connemarre, była zamkniętą. Morris począł krążyć koło sztachet, wzdłuż strony zachodniej i dostał się naprzeciwko parku.
Obejrzał najrzód facyatę pałacu od strony lasu, spostrzegł, że jedne drzwi były napół otwarte, żadnego z lokai w tej stronie nie było.
Morris poszedł wzdłuż żelaznych sztachet, aż do miejsca, w którem się łączyły z murowanym parkanem i pomagając sobie rękami i nogami, wdrapał się na szczyt takowego.
W chwili gdy już miał się spuścić na drugą stronę, by próbować dostać się do wnętrza przez drzwi otwarte, spostrzekł wdali, pomiędzy drzewami, dwie kobiety dążące szybko na dół góry. Zawahał się przez chwilę. Mógł stracić jedyną sposobność dostania się do pałacu. Ale gdyby jedną z tych kobiet była właśnie Marya Wood?
Znajdowały się już zbyt daleko, by je mógł rozpoznać. Widział je nadto z tyłu, a z każdą chwilą, oddalały się jeszcze bardziej.
Morris siedział na szczycie parkanu przyglądał im się z natężeniem. I stało się z nim co zwykle się dzieje, gdy umysł i wzrok dążą jednocześnie za jakim przedmiotem. Nie widział już rzeczywistości, ale jakieś widmo wywołane rozgorączkowaną wyobraźnią. Te kobiety uciekające, wyglądały już tylko jak dwa niewyraźne punkta na tle szerokiego krajobrazu, w jego oczach przedstawiły się jasno i wyraźnie. Jedną z nich musiała być niezawodnie Marya Wood, a gdy myśl ta utkwiła mu w mózgu, opanowała go zupełnie.
To tę samą kobietę spotkał dnia poprzedniego na wybrzeżu, poznawał dobrze jej chód męzki, a nawet i ekscentryczną tualetę.
Zeskoczył z parkanu i począł biedź ze wszystkich sił. Już nie miał żadnej wątpliwości. Przysiągłby na zbawienie, że to Marya Wood znajduje się tam u stóp góry.
Morris był jednym z najzwinniejszych młodzieńców w hrabstwie Connaught. W zwykłych okolicznościach byłby prędko doścignął uciekające kobiety, ale tego ranka nogi jego utraciły siłę i sprężystość. Biegł z wysileniem i on, zwykle niezmordowany, czuł po kilku minutach biegu, że mu nogi ciężyć zaczynają.
Biegł jednak naprzód Uciekające niewiasty zniknęły mu z przed oczów, po za drzewami na skręcie drogi. Gdy już ich nie widział, przekonanie jego wzmogło się tem bardziej, jeszcze jedno wysilenie, a doścignie tę, w czyich rękach jest życie Jessy!
Gdy doszedł do skrętu drogi, gdzie obie kobiety zniknęły, ścigał je wzrokiem po drodze, która szła wprost przed jego oczami. Nie zobaczył ich jednak, tylko powóz zaprzęgnięty w cztery konie pędzący kłusem w kierunku Galway.
Nie było czasu do namysłu. Morris, nie zatrzymując się w biegu podążył w ślad za powozem. Siły zaczynały mu powracać. Zesztywiałe nogi, odzyskiwały w ruchu swą sprężystość, już prawie nie czuł znużenia.
Powóz wyprzednił go bardzo, ale z Kilkierranu do Galway ciężka prowadzi droga. Powóz skakał po skalistej powierzchni, poprzecinanej jeszcze tu i owdzie korzeniami starych drzew, dawno pościnanych, koła ginęły w głęboko powyżłabianych kolejach i gdyby nie znana zwinność irlandzkich koników, biedny powozik zostałby niezawodnie gdzie po drodze.
Morris zbliżał się do niego, nieraz po za szczytem jakiego pagórka tracił uciekających z oczu, ale przybywszy na wierzchołek, widział ich nie daleko i nabierał odwagi.
W pół drogi do Galway, pomiędzy Russavil i Turbach, na stromym pagórku musiały konie iść stępa. Była to dobra sposobność dla Morrisa, który pobiegł szybko naprzód i gdy powóz dotarłszy do wierzchołka, zarysował się na szarem niebie, Morris był od niego oddalonym zaledwie na dwieście kroków. A cztery konie stanęły jednocześnie by wypocząć.
Morris zrobił młynka kijem i popędził w cwał.
Ale w tej samej chwili kobieca głowa wychyliła się z powozu i niespokojnym wzrokiem spojrzała na drogę.
Była to kobieta ładna i delikatna, z twarzą bladą i mizerną. Morris nie widział jej nigdy dawniej. Gdy ujrzała człowieka goniącego za powozem i dopędzającego go niemal, krzyknęła. Wychyliła się z powozu i powiedziała kilka słów do kudłatego Irlandczyka siedzącego na koźle. Trzasnął biczem i zaciął konie.
Powóz puścił się galopem i leciał w dół jak strzała. Młoda kobieta cofnęła głowę.
Gdy Morris dostał się na wierzchołek, powóź już
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/150
Ta strona została przepisana.