Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Z tego miejsca miał widok prosto na okno komnaty Elleny.
Było ono zamknięte i zasłonięte, nie mógł widzieć co się wewnątrz dzieje, ale czyż potrzebował się czegoś nowego dowiedzieć?
Jednakże nie spuszczał okna z oczów. I patrząc się, myślał z tym subtelnym instynktem, jaki rodzi nienawiść.
— Podczas gdybym czuwał u drzwi, można by uciec tędy.
Zaledwie myśl ta przeszła mu przez głowę gdy spostrzegł Ellen prześlizgującą się wśród krzaków i dążącą ostrożnie ku domowi.
Było to urzeczywistnienie dopiero co zrodzonych obaw.
Ellen musiała wyjść oknem, a major, czyżby jeszcze był w domu?
Ellen stąpając cichutko podeszła aż do okna, otworzyła je i weszła do pokoju. Jermyn śledził za nią ostrym jak ostrze sztyletu i przenikliwym wzrokiem.
Ale w pokoju było już ciemnawo, a na dworze jasno jeszcze, Jermyn niczego nie dojrzał i okno zamknięto.
Jermyn oddałby połowę swej krwi by wiedzieć, czy wróg jego był tam jeszcze pod jego ręką, schwytany jak w samotrzask.
Myśl, że major mógł uciec, napełniała go wściekłością.
Pozostał jednak na swem stanowisku. Była godzina druga po północy, gdy Jermyn przyrzekł wstrzymać dzieło zemsty.
Teraz słońce dobiegało do połowy swej drogi.
Trzeba było czekać jeszcze. Dwie godziny, dwie nieskończone godziny!
Jermyn czekał.
Okno otwarło się zwolna i ukazała się w niem szlachetna twarz Elleny.
Niespokojnie obejrzała się na około. Jermyn ukrył się za drzewem.
Ellen nie widząc nic groźnego, wróciła do pokoju i w kilka sekund później ukazała się znowu, podtrzymując chwiejącego się na nogach majora.
Percy wyglądał bardzo zmieniony. Nie był już nawet podobnym do samego siebie i trudno było poznać w nim owego pięknego żołnierza, tak świetnie wyglądającego na czele dzielnych jeźdźców. Policzki jego, które odpoczynek w łóżku i spokój cokolwiek zabarwiły rumieńcem, wyglądały znowu zapadłe i wybladłe. Czoło miał pochylone, w rozszerzonych oczach zgasły źrenice. Wyglądał jak widmo.
Ale w Jermynie nie wzbudził litości. Jermyn zazdrościł mu i tych resztek życia, łaknął tych kilku kropel krwi, która jeszcze nie wypłynęła licznemi ranami Anglika.
Ellenie wydało się, że dobrze przejrzała wszystkie zakątki gaju, sądziła przytem, że najmłodszy Mac-Diarmid znajduje się w wspólnej sali. Twarz jej jaśniała nadzieją, pięknym swym uśmiechem starała się dodać odwagi majorowi. Podtrzymywała go, jak czuła córka podtrzymuje zmęczonego ojca i pocieszała go temi słodkiemi słowami, które w ukochanych ustach są najlepszym balsamem, zdolnym ocucić konającego.
Ellen silna i zwinna z łatwością wyskoczyła znowu przez okno, ale major dopiero po wielu nadaremnych próbach, zdołał się wydostać na wolność. Ellen wszystkiemi siłami pomagała mu i tylko z jej pomocą ta pierwsza trudność została szczęśliwie usuniętą.
Stanęli chwilę, by dać majorowi odetchnąć, potem zaczęli zwolna schodzić z góry, kierując się ku Connemara i ku morzu.
Jermyn ukryty za drzewem, nie spuszczał ich z oczów.
Twarz jego była boleśnie skórczoną. Czuł, że go szał opanowywa.
Gdy Ellen i major doszli do połowy góry, Jermyn wyszedł z ukrycia, pobiegł do domu i wszedł do wnętrza. Za chwilę wyszedł trzymając tę samą fuzyę, z której dnia poprzedniego ranił majora.
— Tym razem, — rzekł przemawiając do swej broni i wstrząsając nią ponad głową, — tym razem trafisz w samo serce!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mac-Diarmidowie, wysłuchawszy wyroku skazującego ich ojca, zebrali się w domu Mahoniego-Podpalacza. Siedzieli wszyscy pięciu na około koślawego stołu, stojącego pośrodku izby. Olbrzym trzymał się na uboczu obok żony i dzieci, które, stosując się do jego rozkazu, siedziały w kącie i milczały.
Żona, biedna istota wynędzniała i mizerna, zajęła się gospodarstwem domowem, dzieci w łachmanach z trwogą spoglądały na tych pięciu nieznajomych, którzy zajęli ich mieszkanie i przeszkodzili zabawie. Makony siadłszy na ławie, skrzyżował ręce na piersi, spoglądając przed siebie zwykłym obojętnym i ociężałym wzrokiem.
Była to godzina druga po południu.
Los musi między nami zdecydować, — rzekł Morris, którego twarz, odzyskawszy spokój, kryła burze serca. — Każden z nas pięciu ma jednakowe do tego prawo.
— Ciągnijmy na losy, — odpowiedzieli tamci.
— Mahony, — rzekł Morris podnosząc głos, — czy masz karty?
Olbrzymowi wydało się, że źle usłyszał.
— Karty! — powtórzył, — alboź wy chłopcy macie czas na granie? W mieście mówią, że sędziowie chcą przyspieszyć egzekucyę, bo się obawiają rozruchów. Zanim słońce jutro wstanie, stary Miles będzie miał stryczek na szyi. Niech mu Bóg dopomoże, zacnemu chrześcianinowi. Ale na waszem miejscu, jabym teraz pewnie nie myślał o graniu!