— Poślij po karty, — rzekł Morris.
Olbrzym wstał i oddalił się mrucząc. Gdy wyszedł, Michey zabrał głos.
— Morrisie, — rzekł, — nie było cię w domu przez cały dzień i noc. Nie wiesz zatem, co się stało. Brat Dan nie żyje.
Morris przeżegnał się. Tyle boleści nazbierało się w jego duszy, że ten nowy cios nie mógł złamać jej hartu.
— Niech Bóg przyjmie go do swej chwały, — rzekł, — drzewo Mac-Diarmidów, jedna za drugą traci gałęzie. Szczęśliwi, którzy pierwsi odchodzą, nie zobaczą ruiny naszej rodziny!
Zamilkł.
Gdy cicho odmawiał modlitwę za umarłych, bracia milczeli na około niego.
— A Jermyn? — zapytał Morris po kilku chwilach, — czemuż go tutaj nie ma?
— Jermyn pozostał w domu i leży na naszej pościeli, — odpowiedział Michey.
— Czy jest ranny?
— Ranny w serce. Bóg go ukarał, że śmiał podnieść oczy na szlachetną Ellen. Jermyn zapomniał o ojcu i o braciach. Zostało nas tylko pięciu Mac-Diarmidów.
W tej chwili wszedł Mahony. Rzucił na stół paczkę kart i siadł znowu na ławce. Michey rozdarł kopertę i stasował karty.
— Czwarty wygrywający zostanie tam, — rzekł Morris. — Bracie Micheju, dawaj karty i spieszmy się, gdyż drzwi więzienia zamykają się po zachodzie słońca.
Michey dał każdemu po pięć kart i odwrócił atutową.
— Sam, ty zaczynasz, — rzekł.
Ciekawość olbrzyma została podbudzoną. Mimo swego tępego umysłu, począł się domyślać, że w tej tak dziwacznie rozpoczętej partyi, o coś innego chodzi niż o prostą rozrywkę.
Wstał, a z miejsca w którem się znajdował, olbrzymia jego postać górowała nad stołem i nad grającymi.
Dzieciaki zniecierpliwione i znudzone nakazaną sobie grzecznością, zachciały też zobaczyć. Powoli przysunęły się i wściubiwszy blond główki pomiędzy grających, patrzały.
Jedna tylko kobieta nie przyjęła udziału w tej scenie. Nie miała ona jeszcze lat trzydziestu; na twarzy, niegdyś pięknej, pozostały ślady irlandzkiej żywości, ale już nie było w niej ani energii, ani młodości. Tyle lat cierpiała, tyle biedy znieść musiała, a krzyk dzieci wołających chleba, tyle łez jej wycisnął!
Sam rzucił kartę. Była to gra, tak zwana muszka, bardzo rozpowszechniona w tej części Irlandyi, a w której liczba grających może być dowolną.
Sam wziął pierwszą lewę, potem drugą, potem trzecią. Wygrał pierwszą partyę.
— Wiem, — rzekł, — że pomiędzy memi braćmi są godniejsi odemnie, ale pragnąłem być wybranym przez los i zaręczam, żebym się dobrze wywiązał z zadania.
Larry zmięszał karty i rozdał między czterech grających. Sam już nie należał do gry. Wszyscy pięciu Mac-Diarmidowie byli jednakowo odważni. Jeżeli jeden przewyższał innych męztwem, to chyba Morris, a jednak on jeden nie życzył sobie wygrać partyi, któreJ wygraną stanowiło spełnienie świętego lecz niebezpiecznego obowiązku. W głębi serca zazdrościł Samowi i gorąco pragnął by druga partya i jego wykreśliła z liczby grających. Myślał o Jessy.
Ale drugą partyę wygrał Owen.
Morris wziął z kolei karty do ręki. Rozdał trzy gry. Olbrzym zbliżył się o jeden krok, by lepiej widzieć i w tym samym celu dzieciaki spięły się na paluszki. Larry wygrał trzecią partyę. Już tylko pozostali Michey i Morris.
Morris zbladł. Michey bystro spojrzał się na niego i położył karty na stole.
— Mój bracie, — rzekł. — Bóg uczynił mnie najstarszym w rodzinie. Ale ty jesteś więcej wart niż ja i przyjąłem cię za naczelnika rodu. W zamian, nigdy nic od ciebie nie żądałem. Zapłać mi dzisiaj bracie i postąp tak, jak gdybyś wygrał partyę.
Morris zawahał się przez chwilę.
— Nie, — rzekł poważnym głosem, — tu idzie może o śmierć, los musi zdecydować między nami bracie Micheyu.
Głowa olbrzyma z niewypowiedzianą ciekawością spoglądała na stół, dzieciaki patrzały z otwartemi gębami. Trzej Mac-Diarmidowie wyłączeni z gry, utkwili oczy w karty. Scena ta, z pozoru tak płocha, przybierała uroczysty charakter. Głębokie milczenie panowało w biednej izbie.
Michey wziął karty i pomięszał je zwolna. Gdy rozdał i zajrzał w grę, czoło rozjaśniło mu się radośnie.
— Wygrałem, — rzekł.
— Może, — odpowiedział Morris, spojrzawszy z rezygnacyą na swe karty.
Zaczęli grać, Michey zrobił dwie lewy, Morris trzy.
— Poczciwy Morris wygrał! — zawołał potężnym głosem olbrzym, klaszcząc w ręce.
Morris spuścił głowę na piersi. Bracia spoglądali na niego ze zdziwieniem.
— Morrisie, — rzekł Michey z żalem, — zwycięztwo jest ci przykrem, to widoczne, pozwól jednemu z nas zająć twoje miejsce.
Morris podniósł głowę i Michey nie śmiał nastawać.
— Oddal się Mahony, — rzekł Morris — i oddal dzieci.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/156
Ta strona została przepisana.