Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/157

Ta strona została przepisana.

Olbrzym usłuchał.
Morris wyjął z zanadrza szmat, na którym biedna Jessy nakreśliła swą skargę.
— Każden z was, — rzekł, — przyjął by z radością na siebie misyę, którą ja mam wypełnić, wiem o tem, ale kiedy mnie ona przypadła w udziale, zatrzymuję ją dla siebie, a jeżeli nie raduję się z tego, jak ty byś to uczynił na mem miejscu Micheyu, to dla tego, że miałem inne zadanie do spełnienia, a mianowicie także ocalenia życia... życia bardzo drogiego!
Morris zamikł i przycisnął szmat do ust.... Bracia spoglądali na niego ciekawie.
— Jessy nie umarła, — rzekł Morris.
Michey z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Widziałem tam grób jej, — rzekł.
— Grób ten jest kłamstwem, — odpowiedział Morris, — ona żyje i wzywa nas na pomoc.
I rozłożył na stole płótno zapisane ręką Jessy.
— Czytajcie, — rzekł.
Mac-Diarmidowie nachylili się i odrazu poznali pismo swej krewnej.
— Czas nagli, — mówił dalej Morris, — a list Jessy jest długi. Opowiem wam w kilku słowach jak ona cierpi i zrozumicie dla czego nie błogosławiłem losowi, który mnie wyznaczył na spełnienie wiadomego wam zadania dzisiejszej nocy.
Nie wiem wiele razy już czytał od dnia poprzedniego opowiadanie nakreślone n a płócienych szmatacch. Każdy szczegół strasznej i powolnej męczarni jego narzeczonej, utkwił w jego pamięci. Począł opowiadać cichym głosem, usiłując być treściwym. Ale wzruszenie zapanowało nad nim, odmalował cierpienienia biednej dziewczyny z sercem kochanka, a gdy zamilkł wszyscy jego bracia mieli łzy w oczach. Michey, przez stół podał mu rękę:
— Jesteś jej narzeczonym, Mac-Diarmidzie, — rzekł. — Gdzieby się nie znajdowało jej więzienie, ty ją powinieneś ocalić! Jeszcze raz pozwól jednemu z nas zająć twoje miejsce tej nocy.
Inni bracia poparli proźbę Micheya. Morris przez kilka sekund nie dawał żadnej odpowiedzi, żywy rumieniec zastąpił bladość jego lica.
— Mnie to zadanie przypadło w udziale, — rzekł — i spełnię je! Jest was czterech młodych, odważnych i silnych, którzy ją kochacie zarówno jak ja i zrobicie co się tylko da, by ją ocalić. Przez dwadzieścia cztery godzin zapomniałem o naszym dobrym ojcu, by tylko myśleć o niej. Bóg mi zsyła sposobność odpokutować za to zapomnienie, wiem co mi obowiązek spełnić każe. Ale wy moi bracia, wy, którzy za kilka godzin będziecie wolni, przyrzeknijcie mi, że uczynicie wszystko to, co ja postanowiłem uczynić, by ją ocalić.
Młody chłopiec namyślił się przez chwilę i zaczął mówić cichym głosem, jak gdyby lękał się, by go kto inny prócz braci nie usłyszał. Była to zbyteczna ostrożność, żona Mahoniego rozdzielała w tej chwili pomiędzy dzieci skromną wieczerzę, Podpalacz zaś stał na ustroniu milczący i nieruchomy.
Czuł by się ciężko winnym, gdyby się starał podchwycić tajemnicę, którą Mac-Diarmidowie ukryć pragnęli.
— Zrozumieliście mnie? — zapytał Morris, skończywszy swoje objaśnienia.
— Tak jest bracie, — odpowiedział Michey. — Dziś wieczór ogień zabłyśnie na szczycie Ranach-Head, a jeżeli ktokolwiek w pałacu Montrath wie, gdzie jest więzienie naszej biednej Jessy, ten nam wyda tajemnicę, przysięgam ci, albo biada jemu!
— Dzięki wam, — rzekł Morris, — liczę na was i jestem spokojny. A teraz czas działać, przygotujmy się.
Wszyscy pięciu Mac-Diarmidowie zbliżyli się do siebie i zamienili kilka słów cichym głosem, potem Morris przyzwał Mahoniego, olbrzym wstał natychmiast i posłuszny stawił się na wezwanie.
Morris rzucił okiem na jego potężne ramiona.
— Mahony, — rzekł, — czy jesteś wstanie zanieść na plecach człowieka ztąd aż do folwarku Diarmid.
— Zależy jak jakiego, — odpowiedział Podpalacz.
Michey był najwyższym z pięciu braci, Morris wskazał na niego palcem.
— Człowieka jak ten, — powiedział.
Podpalacz przyjrzał się czas jakiś Micheyowi, którego wzrost i tusza zapowiadały niemały ciężar.
— Daleko ztąd do folwarku! — mruknął.
Mówiąc to, schwycił Micheya pod pachy i zarzucił go na plecy jak worek kartofli.
— Daleko ztąd, — powtórzył — i chłopak ciężki. Ale jeżeli zechcesz Mac-Diarmidzie, to go zaniosę.
— Pewny jesteś, że będziesz wstanie?
— Pewny jestem.
Morris wziął go za rękę i uścisnął ją.
— Chodź z nami, — rzekł.
Mahony wyszedł nie pozwoliwszy sobie najmniejszej uwagi. Bracia poszli za nim.
Zaledwie byli za progiem, napół nagie dzieciaki podniosły krzyk radosny i rzuciły się na porzucone karty. Hałaśliwa ich paplanina, przygłuszona więcej niż przez godzinę, napełniła cichą dotąd izbę. Matka krzątała się dalej koło gospodarstwa, ponura i milcząca, krzyki dziatwy zdawały się nie dochodzić do jej uszów.
Mac-Diarmidowie i Podpalacz przeszli przez miasto szybkim krokiem i skierowali się ku więzieniu. Po drodze wiele głosów odzywało się by ich powitać, ale nie zatrzymali się ani razu.
Gdy weszli w ciasną i błotnistą ulicę, na którą wychodzą drzwi od więzienia, Morris włożył kilka sztuk monety w rękę Mahoniego.
— Idź kup chleba owsianego, — rzekł, — kartofli, wieprzowiny i cztery dzbanki wódki.