— Ho! ho! — mruknął Mahony, — będziecie uroczyście obchodzić ostatni dzień!
— Idź prędko, — powtórzył Morris nie odpowiadając na uwagę, — czekamy na ciebie tutaj.
Mahony zwrócił się w tył i znikł na rogu ulicy.
Morris wszedł do małego sklepiku aptekarskiego, nędznego i ponurego, którego widok zdradzał przekonanie, że biedni ludziska w Galway, umieją żyć i umierać bez pomocy lekarstw.
— Dzień dobry Mac-Diarmidzie. — rzekł aptekarz, który lubił pożartować; — twojemu ojcu nie poszczęściło się dzisiaj rano mój chłopcze. Czy przychodzisz kupić lekarstwo na stryczek?
Morris rzucił na stół dwa szylingi i wyrzekł kilka słów takim tonem, że aptekarzowi odeszła ochota żartować.
— Na mój honor Mac-Diarmidzie, — mruknął, nie chciałem cię obrazić. Stary Miles był po prawdzie dobrym człowiekiem, chociaż nigdy noga jego nie postała w moim sklepie. Ale pocóż u dyabła spalił tam ten folwark? Wy górale jesteście prawdziwymi szatanami.... Morrisie masz coś chciał, należy mi się jeszcze sześć pensów.
Morris wziął podaną sobie paczkę i dopłacił co się należało.
Bracia czekali na niego u drzwi więzienia.
Mahony wrócił niebawem niosąc w koszu zakupioną żywność. Dotknął ramienia Morrisa i rzekł z cicha:
— Już są schwytani.
— O kim. mówisz?
— O tych łajdakach begorra! O Gibie Roe zdrajcy i dwóch jego małych gadzinach! Powiedźcie to staremu Milesowi. Przysięgam, że umrą przed nim jeszcze, choćbym ich ja miał sam, temi rękami zdusić!
Morris wskazał mu jedną z ławek kamiennych stojących przy drzwiach.
— Siądź tam, — rzekł do niego zamiast odpowiedzi — i czekaj. Gdy moi bracia wyjdą, postąpisz jak ci Michey rozkaże.
Podpalacz usiadł, zdziwiony, że tak obojętnie przyjęto jego dobrą wiadomość.
Michey uderzył w młot bramy więziennej. Pies dozorcy Allana groźnie zaszczekał i gruby klucz zazgrzytał w napół zardzewiałym zamku. Poczciwa fizyognomia Nicholasa ukazała się na progu.
— Jezusie Nazareński! — krzyknął, — co to, co to wszystko znaczy? Jak się masz Micheyu, jak się masz Morrisie! Sam, Larry, Owen, jak się macie chłopcy! Nie wiem prawdziwie czy mogę wpuścić was tak wszystkich razem.
— Przychodzimy spożyć z ojcem wieczerzę ostatniego dnia, — rzekł Morris.
— Słusznie, słusznie, — odpowiedział klucznik. — Jesteście dobre dzieci i macie zacnego ojca! Wejdź Morrisie, wejdź Micheyu, wejdzie wszyscy chłopcy! — John, dodał zwracając się do jednego z posługaczy, — idź spytaj się z uszanowaniem p. Allana, czy mogę zaprowadzić tych ładnych chłopaków do ich poczciwego ojca.
Mac-Diarmidowie złożyli na ziemi chleby owsiane, kartofle, wieprzowinę, iście pańskie jedzenia, oraz cztery dzbanki wódki.
U drzwi więzienia Mahony czekał na swem stanowisku.
Pies mistrza Allana, równie mało cywilizowany jak i pan jego, szarpał swój gruby łańcuch i wył na Mac-Diarmidów, otwierając olbrzymią paszczę.
— Ciszej piesku, — rzekł poczciwy Nickolas, — ci ludzie są tu niemal domownikami.... Ale chłopcy, przynieśliście tutaj wódkę, której sam zapach przyjemność sprawia.
Pochylił się nad dzbankiem i pod pozorem powąchania łyknął dobrą porcyę.
— Co tam robisz, Nickolas? — zagrzmiał za nim straszny głos mistrza Allana.
Klucznik zerwał się zawstydzony.
— Ostrożność każe się przekonać, czy złość ludzka nie wprowadza czego niebezpiecznego do więzienia, — wybełkotał zagadnięty.
Mistrz Allan surowym giestem zakazał mu milczeć i sam zbliżył się do dzbanków.
Wybrał najpełniejszy z nich, podniósł do ust i nasycił pragnienie.
— Nie zła wódka, — rzekł, oddając dzbanek Nickolasowi, — zanieś to do mojej żony. Dziękuję ci Morrisie, żeś pomyślał o nas.
Mac-Diarmidowie nie zaprotestowali przeciw temu podatkowi, który dozorca nałożył na ich zapasy spożywcze, ten zaś mówił dalej:
— Dawno już nie obchodzono ostatniego dnia w więzieniu w Galway. Wejdźcie chłopcy, ale wynoście się do dyabła przed zachodem słońca, albo zamknę was tutaj. Niech was Bóg, wszystkich papieżników, ześle na wieczne potępienie!
Każden z pięciu braci wziął część zapasów spożywczych i udali się poprowadzeni przez klucznika Nickolasa, do celi więziennej starego Milesa.
W wspólnych sypialniach, przez które przechodzić musieli, więźniowie spoglądali na nich z ciekawością i powstawał wśród nich szmer, w którym wciąż powtarzały się słowa:
Ostatni dzień! Ostatni dzień!
Istnieje zwyczaj, którego ślady natrafiamy u wszystkich narodów, że ostatnie życzenia skazanego na śmierć, zostają uwzględnione. Owo uczucie ostatniej litości, przechowało się od wieków we wszystkich wię-